Quantcast
Channel: Wrocław Fantastyczny
Viewing all 109 articles
Browse latest View live

Cytat na 10 kwietnia...

$
0
0
Dziś wyjątkowo inny cytat. Nie o Wrocławiu, nie napisany we Wrocławiu, ale o patriotyźmie. Choć w trochę innym ujęciu niż u Ziemiańskiego czy Szmidta...

- Czy śpiewałeś kiedyś hymn państwowy?
- Och, wiele razy.
- Ale nie tak oficjalnie.
- Znaczy, żeby pokazać że jestem patriotą? Na bogów, nie! To byłoby... dziwaczne - uznał kapitan.
- A jak jest z flagą?
- No oczywiście, codziennie jej salutuję.
- Ale nie wymachujesz nią ani nic? - upewnił się major.
- Chyba parę razy machałem taką papierową, kiedy jeszcze byłem mały. W urodziny Patrycjusza, czy coś takiego. Staliśmy na ulicy, on przejeżdżał, a my krzyczeliśmy "Hurra!".
- A potem już nigdy?
- Nie, Clive. - Kapitan był trochę zakłopotany. - Bardzo bym się zaniepokoił, gdybym zobaczył człowieka, który wymachuje flagą i śpiewa hymn. To coś, co robią cudzoziemcy.
- Naprawdę? Czemu?
- My nie musimy pokazywać, że jesteśmy patriotami. [...] Nie warto robić zamieszania, by się przekonać, że jesteśmy najlepsi. My to wiemy.
Terry Pratchett, Straż nocna, str. 250-251


Na barykadach sierżant Sam Vimes (a właściwie może John Keel) pilnuje, aby nie rozpętało się piekło. I choć uważam, że czasem trzeba   swej ojczyźnie, , jak kobiecie, powiedzieć "Kocham cię", to jednak nie podoba mi się corocznie rozpętywane piekiełko i polityczna szopka. Może to już czas zakończyć wojnę polsko-polską, zanim liczba ofiar śmiertelnych będzie większa od 96? 

Dawno, dawno temu na planecie Tatooine...

$
0
0
Star Wars Matrioszki

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce ... z pewnością tak właśnie będzie mógł Wedge będzie mógł opowiadać swym wnukom o swojej wspaniałej prelekcji o tym, jak to Disney opanował zarówno jasną, jak i ciemną stronę Mocy. Na szczęście trzeci już z kolei wrocławski konwent gwiezdno-wojenny odbył się całkiem blisko domu, a i kwestie jego terminu nie wymagały podróży w czasie, więc w sobotę skierowałem się do leśnickiego zamku.



Coś dla kobiet, czyli galaktyczne ciuszki

Trójka pilotów rebelii
O tym, że Gwiezdne Wojny to tematyka popularna nie tylko w wąskim gronie "nerdów" wiedziałem już wcześniej, jednak zainteresowanie konwentem zaskoczyło zarówno mnie, jak i zapewne organizatorów. To co działo się na zamkowych korytarzach przeszło chyba wszystkie najśmielsze oczekiwania, co akurat nie spotkało się z moim zadowoleniem, bo na parterze nie dawało się nigdzie przejść, a już robienie zdjęć w galerii w ogóle nie miało sensu z powodu włażących w kadr tłumów. Nie pozostawało nic innego jak zadekować się na którejś prelekcji. I choć moda także gwiezdno-wojenna to nie jest to, co interesuje przeciętnego mężczyznę, to trzeba przyznać prelegentce, że ogrom włożonej pracy sprawił, że nawet mnie zainteresował ten zapowiadający się nieciekawie temat. Już pomijając nawet ciekawostki co do zasad doboru stroju, w stylu dlaczego dany bohater ubierał się tak a nie inaczej czy statystycznie, co ile sekund księżniczka Leia zmienia swój ubiór i jak na tym tle wygląda i jak na tym tle wypada Han Solo, to naprawdę ogromne wrażenie robiły przygotowane szkice strojów galaktycznych, często tworzone na podstawie szczątkowych opisów w książkach.

Wpływ ceny odkurzacza na strój klona

Gwiezdny łowca nagród na tle komiksu Przemysława Truścińskiego
Potem to, co interesowało mnie najbardziej - tajniki tworzenia kostiumów. I choć wciąż nie mam zamiaru tworzyć własnego, to na szczęście na prezentacji pokazane było to, czego brakuje mi na blogu Svena Jokssona - szczegółów technicznych wykonywania poszczególnych elementów. Tak więc było o używanych materiałach, o obróbce i doborze plastiku, o tym jak cena odkurzacza wpływa na strój szturmowca i z jakimi fachowcami trzeba się zaprzyjaźnić, bo pewnych rzeczy raczej nie wykona się w domu. Oczywiście było też o farbach, dlaczego nie należy robić kostiumu w domu, i wielu istotnych problemach związanych z przygotowaniem stroju. No i o tym, jak to dbałość o szczegóły ujawnia pewne niedoskonałości filmu - już pierwsze próby odtworzenia komputerowo wygenerowanych klonów ujawniły, że ich stroje tak bardzo ograniczają ruchy, że praktycznie niemożliwa jest walka w takim stroju.

Moonwalk szturmowców i małego Jody

Moonwalk małego Jody
A potem było to, co miało okazać się główną atrakcją - przedstawienie "Zemsta Sithów". Po przedstawieniu zaprezentowanym ponad dwa lata temu na poprzednim Tatooine, spodziewałem się naprawdę wspaniałego, kabaretowego wystapienia. Niestety,  choć wykorzystano oryginalną koncepcję muzyczną przedstawienia, tym razem  okazało się ono  ciągiem pojedyńczych gagów, na poziomie skierowanym do dzieci czy innego prostego, nie wymagającego widza. Do tego dorzućmy problemy techniczne (słabe nagłośnienie, aktorów ledwo było słychać w pierwszych rzędach, nawet gdy akurat dzieciaki siedzące na przedscenie nie raczyły głośno podniecać się piosenką "Ona tańczy dla mnie") i raczej nie powstaje zbyt pozytywny wizerunek przedstawienia. Choć mimo wszelkich wpadek, w pamięci na długo pozostanie wspaniały wizerunek szturmowców i małego Jody tańczącego w rytm muzyki Michaela Jacksona. Aha, no i innowacyjna technologia tworzenia napisów 3D.
Radość zwycięstwa
Ewenementem tegorocznego konwentu okazał się konkurs na amatorski strój gwiezdno-wojenny. I trzeba przyznać, że poziom tworzonych strojów zaskoczył samych organizatorów, a niektórych uczestników wręcz natychmiastowo zwerbowano by do Rebellegionu czy 501-ki, jednak na przeszkodzie stanął wiek. Choć żaden z uczestników nie potrafił opisać swojego stroju ani kryteriów wyboru postaci tak doskonale, jak zrobiła to mistrzyni Zula na konwencie Love4 (i jedynie jawy mogły tłumaczyć się problemami językowymi), to naprawdę kostiumy robiły wrażenie. Wyróżnić trzeba kostium R2D2, który w połączeniu z pilnującymi go dwoma rycerzami Jedi zasłużył na główną nagrodę. To tylko dzięki niemu mała dziewczynka, mimo przebywania na wózku (chyba złamanie nogi) nie została pozbawiona frajdy wystąpienia w konkursie wraz z rodzeństwem. 
Mały Luke Skywalker na tle innych uczestników cosplayowego konkursu
I tylko szkoda, że ze względu na godzinę, część cosplayowców których widziałem rano nie dotrwała do konkursu, więc teraz żałuję, że części przebierańców nie wyłuskiwałem z tłumu i nie robiłem im zdjęć od razu. Z takich "utraconych zdjęć" największe wrażenie zrobiło na mnie dorosłe wykonanie księżniczki Lei - mimo zastosowania prostych środków (odpowiednio dobrana, biała sukienka - albo trochę dłuższa bluzka, fryzura w charakterystyczny, "kręcony kok") skojarzenia z pierwowzorem było wręcz oczywiste.


Gdy słońce zachodzi za horyzontem

Szachy jako kosmiczna gra wojenna
Gdy skończyło się przedstawienie i konkurs strojów, słońce już powoli zachodziło za horyzontem, a konwent zbliżał się ku końcowi. Nawet największych fanów gwiezdnych wojen powoli brało zmęczenie, a niektóre sale już dawno opustoszały z powodu braku atrakcji. Jednak wciąż jeszcze można było spotkać ludzi prawdziwie napędzanym Mocą, bo czym innym daje się wytłumaczyć entuzjazm Wedga mówiącego o disneyowskiej przyszłości Disneya? No cóż, sam z obawą patrzyłem na zakup podobno podupadającego już imperium Georga Lucasa, obawiając się przerobienia Dartha Vadera na jakąś przypominającą Myszkę Miki parodię, jednak Wedge wyjątkowo optymistycznie przedstawił zupełnie inną wizję. I choć to praktycznie predykcja nie wiele lepsza od wróżenia z fusów, to i tak pewne jest, że zamiast katastrofy czeka nas spektakularny sukces. A nawet jeśli jednak wyjdzie katastrofa - to z pewnością będzie to katastrofa spektakularna, że każdy, dosłownie KAŻDY fan gwiezdnych wojen powie: TAK, tak właśnie to miało wyglądać, tego właśnie oczekiwałem. Baaa, zapewne tak właśnie powie każdy fan Star Treka, który jeszcze dziś z bezzasadnym uporem maniaka bezmyślnie powtarza " Starwarsowiec twój wróg, Starwarsowiec twój wróg". No cóż, o tej prelekcji mogę powiedzieć tylko jedno, parafrazując wielokrotnie powtarzaną przez autora sentencję: Wedgu pokazał nam, jak należy prowadzić prelekcje. I chyba muszę ją uznać za najlepszy punkt konwentu
Małe jawy na pustynnej Tatooine
Wydawałoby się, że to już koniec, że ile może człowieka dobrego spotkać w ciągu jednego dnia, ile atrakcji można spotkać w tak krótkim czasie? No tak, ale tam w planie jeszcze coś jest, jakaś gwiezdnowojenna technologia. Więc jakże to wypadałoby mi odpuścić prelkę o  robotach i droidach? No więc, oprócz poznania robotów które w obecnych czasach nie zawsze okazują się mocno predykcyjnym science-fiction a otaczającą nas rzeczywistością (jak chociażby roboty medyczne wykonujące operacje medyczne) dowiedziałem się ciekawostki dotyczącego samego słowa droid. Humanistycznej ciekawostki, żeby było ciekawiej, choć przecież chodzi o słowo raczej pochodzące z działki inżynieryjnej.Bo choć odrzucając dwie początkowe litery z rzadko używanego nawet wśród robotyków słowa android (oznaczającego dowolnego robota humanoidalnego) George Lucas nie wykazał się specjalną kreatywnością, to jednak słowo "droid" zostało zastrzeżone w urzędzie patentowym i nikt nie ma prawa go używać w produktach komercyjnych bez zgody Lucasfilmu. 

Gwiezdno-wojenne hulanki

Star Wars - zestaw kuchenny 
Podobnie jak i na poprzednim konwencie nie obyło się bez ciekawostki. Pamiętacie pijaczków spod leśnickiego sklepu, którzy (w niekoniecznie pijackim zwidzie) zobaczyli Dartha Vadera, a nawet usłyszeli jego sapanie, które w ciemności rozpraszanej jedynie przez słabą lampę musiał brzmieć wyjątkowo przerażająco? Tym razem gwiezdno-wojnowcy nie okazali się czynnikiem sprzyjającym zostaniu abstynentem, raczej wręcz odwrotnie, okazali się ofiarą nałogu. A konkretniej pijakiem okazał się przesympatyczny robocik R2D2. Jak mawia pogłoska, aktor odgrywający rolę uwielbianego przez wszystkich droida często korzystał z zacisza swego "gabinetu" spożywając w trakcie pracy w swoim oklejonym "typowo męskimi plakatami" zamknięciu mocniejsze trunki. To teraz wyobraźcie sobie, jakie musiało być przerażenie pozostałej części filmowej ekipy, gdy na pukanie do stojącego w słuńcu Tunezji metalowego, zamykanego od środka na śruby blaszanego kostiumu nie było żadnej reakcji? Na szczęście, po kilkugodzinnym "odpoczynku" w cieniu, wytrzeźwiały aktor się odezwał...  
Darth Maul na tle komiksów Przemysława Truścińskiego

Człowiek w którym skreślono zło

$
0
0
Nawet lampy starały się ułożyć w imię jednego
z bohaterów wykreowanego w Kłaumcy

Internet co rusz obiegają wysypy obrazkowych mądrości mówiących, że zło jest z natury wpisane w c-zło-wieka. Jest to temat tak skrajnie powtarzany, że z obawy o dobro psychiczne społeczeństwa kolejne powielanie tego pomysłu powinno być karane z pełną surowością praw autorskich.
A jednak na kolana powaliło mnie kiedyś zdjęcie dziecięco radosnego Jakuba, który odkrył jakże oczywiste drugie, głębsze dno tej znudzonej prawdy. Że co pozostaje, gdy z człowieka usuniemy zło? A no ćwiek pozostaje, a że obecnie mało kto już pamięta pierwotne znaczenie tego słowa, to trzeba napisać, że Ćwiek pozostaje.
Zdjęcie pokazywało jakże charakterystyczne dla niego stany upojonego radością, przerośniętego, choć niedorośniętego jeszcze dziecka w wieku lat 30. I gdybym miał go oceniać według klasycznych zasad obowiązujących nasze społeczeństwo, to ciężko go ocenić pozytywnie. Bo przecież w tym wieku wypadałoby już dorosnąć, bo przecież nie wypada ubierać się jak „wyrzutek społeczeństwa” (czyt. w skórę nabijaną ćwiekami), baaa, jeszcze tak usilnie taki brak kultury promować...
Lecz chociaż jestem osobą wychowaną w miarę według wspomnianych „klasycznych zasad”, to jednak czasami budzi się we mnie to wyrodne „w miarę”. No właśnie, bo przecież subkultura metalowa to jednak częściej całkiem porządni ludzie, którzy po prostu nie lubią przelandrynkowanego życia, którzy czasem muszą oddać upust swym emocjom (i którym wychowanie nakazuje to zrobić w sposób kulturalny i nie przeszkadzający społeczeństwu – z tym drobnym nieporozumieniem, że społeczeństwo nie potrafi tego zrozumieć i wytyka odmieńców).
Mamusiu, ale ten zły pan bazgra po twojej ulubionej książce 
I właśnie do tej kategorii ludzi „porządnych w sposób dla innych niezrozumiały” muszę zaliczyć Jakuba Ćwieka. Wychowany na Metalice i Nirvanie, ubrany oczywiście w skórę i stonowaną koszulkę AC/DC... wbrew stereotypom człowiek wykształcony, obyty z literaturą, sztuką, baaa, kulturoznawca przecież, nawet dyplomowany. Człowiek, który umie wspaniale opowiadać, który to swą opowieścią pozwolił mi wyobrazić sobie, na czym polegał urok średniowiecznego barda – bo gdy pierwszy raz usłyszałem Ćwieka na DF-owej prelekcji, to tak sobie właśnie wyobraziłem wspomnianego barda. I pal licho, że chyba tylko ćwierć prelekcji wyszło mu na zadany temat, ważne było to, jak opowiadał. A że prelekcja zdaje się miała być o tym, jak pisać książki – no cóż, to przecież prezentując taki pokaz kwiecistej przemowy, dał przecież lekcję jak ciekawie używać swego ojczystego języka.
Co do oceny jego książek... no cóż, Kłamcę (cz. I) dziś już ciężko nawet na allegro dostać, a od dwójki zaczynać nie będę. Uhonorowana nagrodą im. Janusza Zajdla„Bajka o trybach i powrotach” jest co prawda świetna, ale jakoś internet dziwnie przemilcza tą część jego twórczości. Chłopcy – no cóż, nigdy nie przepadałem za Piotrusiem Panem, więc i pozostający w tym klimacie Chłopcy też mi nie bardzo podeszli, a więc i po Dreszcza raczej chętnie nie sięgnę. Pozostanie mi zachwyt nad bardzim talentem Ćwieka-opowiadacza, choć wierząc w jego prawdomówność w tej kwestii wolę żeby to pozostał bard opowiadający niż śpiewający.
Co do spotkania autorskiego... spora część mi gdzieś umkła w euforii robienia zdjęć. No cóż, grafik który zrobił nam to świetne logo na górze poprosił mnie abym posłużył jako (pół)oficjalny fotograf. No to trzeba się było postarać, a warunki oświetleniowe zapewnione przez wrocławskim empik nie były sprzyjające. Baaa, gdy spoglądam na zdjęcia z innych dreszczo-spotkań to mam wrażenie, że Wrocław jako jedyny się nie postarał – ale wbrew rzuconej rok temu przez Ćwieka opinii, że zdjęć pod światło się nie robi, to chyba jednak wyszły całkiem znośne.
Coś tam jednak się nasłuchałem. Po pierwsze, niestety powoli Ćwiek dorasta. Z młodego, pełnego radości chłopca powoli budzi się naiwny, gniewny wojownik, który chce walczyć o „lepszy świat”. I aż mi się nie chce podsumować wątków politycznych i kościelnych, które poruszył Jakub – choć z większością się zgodzę, to jednak pozostaje pytanie: po co rozpalać stosy? Żeby spłonęły i zadymiły atmosferę? Bo herezji, jak pokazuje historia, nie spalisz, ona zawsze się uchowa...
Nie no, człowieku, czy ty naprawdę zadałeś takie pytanie?
Co do ciekawszych tematów poruszonych przez Jakuba, to chociażby dyskusja o książkach już wydanych. I te kąśliwie, w sposób pełen ironii przeredagowane przez Jakuba pytania zadawane przez prowadzącego... no cóż, jeśli nie były one wcześniej uzgodnione z autorem, to tylko spokojnemu i radosnemu podejściu prowadzącego można zawdzięczać, że nie skończyło się awanturą równie karczemną, jak dyskusja o Smoleńsku, zwłaszcza, że pytający swą (miejmy nadzieję, udawaną) niewiedzą mógł co najwyżej rozdrażniać autora.



Co jeszcze? A no o planach wydawniczych. Że fani Chłopców mogą oczekiwać kolejnej części, że świeżo wydany Dreszcz też będzie kontynuowany, że jeśli chodzi o Kłamcę, to akurat nikt nie kłamał i kontynuacji nie będzie jak zostało to zapowiedziane w czwartej części. No, i że autor nie rozumie, czemu przyzwyczajeni do jego stosunkowo krótkich książek czytelnicy mogą być oburzeni „zbyt małą ilością stron” w przypadku książki, która ma ich akurat więcej niż zazwyczaj. Acha, i że Ćwiek jest jednym z tych nielicznych autorów, którzy kolejne książki, choć krótkie, to za to dosyć często wydają, i nie będzie charakterystycznego dla wielu autorów długotrwałego, czasem przeciągającego się w nieskończoność wyczekiwania na kolejną część.
W kolejce po autograf Ćwieka
Będzie też coś innego. Coś, co niektórzy autorzy piszą u szczytu swej sławy, a co Ćwiek chce napisać wcześniej: poradnik dla początkującego pisarza. Jak słusznie zauważył Jakub, te pisane przez zbyt doświadczonych autorów, często są poradami od osób, które już dawno zapomniały, jak zaczynały, które są już na zupełnie innym stadium rozwoju niż ich odbiorca, które przeskakują ten początkowy etap pisania. Dlatego Jakub nie chce pisać poradnika jak dojść do szczytów sławy – to raczej ma być książka, jak od samego zera dojść do momentu, na którym Ćwiek jest teraz. A niech sobie potencjalny czytelnik oceni, czy to jest to, co chce kiedyś osiągnąć...
Na koniec, część która dla niektórych fanów jest jedynym powodem przyjścia na spotkanie: autografy i podpisywanie książek. Dla niektórych autorów to w zasadzie żmudny obowiązek – ale nie dzieje się tak w przypadku Ćwieka. Karmiony swą sławą i zachwytem rozkochanych fanek, dopiero teraz nabiera prawdziwej energii i humoru. Nie ma już miejsca na złośliwość, jest tylko radość, humor i żart. Najwspanialsza natura Ćwieka – mały, radosny chłopiec, który chciałby się tylko bawić...  

Zombie przybyły autobahnem z Poznania

$
0
0
Autobahn nach Poznań– u Ziemiańskiego droga którą płynęły do rajskiego Wrocławia wszelkie źródła zaopatrzenia z rolniczego Poznania, droga która dopiero po apokalipsie miała nabrać charakteru autostrady. Dziś ta właśnie droga nabrała fantastycznego wymiaru w zupełnie nowy sposób. Tak jak w opowiadaniu wrocławskiego pisarza droga ta musiała być broniona przed rozpadającymi się popromiennymi mutantami, tak dziś stała się trasą którą przybyły bliskie rozkładu zombie.



Dead Island Triptide bronione przez zombie
Pozbawione ludzkiego ciepła, o bladym kolorze skóry, poznaczone niezabliźniającymi się od lat ranami wypełnionymi dawno już zakrzepłą krwią, potwory przybyły dziś do Wrocławia. Nażarte mózgami mieszkańców, a więc i strachami przed ulicznymi korkami, do centrum wolały jednak dotrzeć tramwajem.
I właśnie tam je spotkałem. Para zombie, ona i on, wychodziła właśnie z przejścia na Świdnickiej. Mimo iż martwi, radośni swą bliskością, pod pachą targali krwistoczerwony pakunek. Swym niezdarnym krokiem wspięli się prowadzącymi z przejścia schodami aby wejść na Świdnicką. Tu, umęczeni, wkrótce musieli przystanąć, co wykorzystałem robiąc im zdjęcia. Ale spróbuj ruszyć ustawionego pudełka, ustawić je w korzystniejszym świetle – od razu zaczynali warczeć niż dzika wilczyca broniąca swych małych. Więc może lepiej nie ryzykować zakażenia?

A choćbym kroczył świetlistą doliną,
Słońca się nie ulęknę
Cierpliwie czekałem, aż ruszyli dalej. Ona, i on. Obydwoje ubranie znacznie skąpiej, niż wynikało to z ciepłego słońca. A właściwie, w ubraniu idealnie pasującym do pogody – nie uwzględniając licznych przypadkowych dziur w zniszczonej odzieży.
I ruszyli dalej, przez wrocławski rynek, wzbudzając wśród przechodniów zarówno strach, jak i zaciekawienie. Jedni starali się trzymać jak najdalej od nich, inni podchodzili by zrobić im zdjęcia.


Kierunek: CD - Action!!!
Aż zniknęli w jednym z rynkowych przejść. Ich celem była klatka numer 6. Jakoś poradzili sobie z drzwiami, schody okazały się większym wyzwaniem. Próbowali co prawda skorzystać z windy, jednak niezdarne palce uparcie nie mogły poradzić sobie z przyciskiem.











Ej, no weź, jak fleja wyglądasz,
popraw ty sobie tą grę
Więc pozostały schody. Drakoński wysiłek – lecz cóż czynić, misji dokonać trzeba. Misji niesienia wizji Martwej Wyspy wśród narodów. Bo dziś był ich dzień, dzień Zombie, i dziś Wybrańcy roznosili swe tajemnicze przesyłki po całej Polsce. Pudełka nowej gry, śmiertelnego wirusa który poprzez wirtualną zabawę miał zarażać umysły Żywych.
Czemu trafiło im się fantastyczne miasto, Wrocław? Zapewne zadecydował ślepy los. Jednak byli z tego powodu szczęśliwi. Innym trafiły się centrale serwisów internetowych, które z pewnością rozniosą pierwszą falę Zarazy i o nich będzie najgłośniej, lecz te newsy z pewnością szybko zostaną zastąpione nowszymi, i nie pozostanie po nich nawet zero-jedynkowy ślad. Jednak im trafiło się CD-Action, siedziba wrocławskiego wydawnictwa zajmującego się właśnie grami. I o ich przesyłce napiszą na Papierze, który pozwoli jej przetrwać poprzez wieki. Bo przecież już wkrótce nikt nie będzie w stanie pisać nic więcej w świecie opanowanym Zarazą...






9Kier, redaktorka CD-Action, broni się przed zombie
W środku też nie było łatwo. Najpierw kolejne drzwi, które nie chciały się otwierać. I redakcja, która nie wiedziała o co chodzi. No, ale jak im wytłumaczyć, skoro oni warczącego nie rozumieją? Sami porozumiewają się jakimś skomplikowanym językiem, który w tysiące różnych dźwięków obfituje, a prostego języka składającego się z kombinacji 3 różnych warknięć nie rozumieją? Wyciągnięcie rąk przed siebie i sympatyczne powiedzenie „wrr-wrrrr-wr” zostało opacznie zrozumiane – jedna z redaktorek myśląc, że to atak na nią zaatakowała i rozpętała się straszliwa walka. Z nich wszystkich, jej było najbardziej szkoda.
9Kier, jak ją nazywają, przecież organizatorka wielu akcji w ramach Wielosferu– i akurat na nią musiało trafić. No cóż, może pójdzie w ślady pratchettowskiego Rega Shoe i za kilka godzin obudzi się niczym zombie? No cóż, tylko jej tego życzyć, stanie się jeszcze bardziej fantastyczną dziewczyną. Ale dzięki niej chociaż reszta zrozumiała, że TE warknięcia miały w ich języku znaczyć: „bierzcie, to dla was”. Teraz tylko to muszą uruchomić i napisać dobrą recenzję. Dobrą lub rewelacyjną, bo przecież wiadomo, że o tej grze nie da się napisać kiepskiej recenzji.

Ona, i On; dwójka Wybrańców. Jeszcze tylko te piekielne schody, i mogli usiąść przy fontannie. Nareszcie nadszedł czas na sielankę i romantyczne rozmyślania o wspólnym życiu wśród Żywych. Tak, tak, wśród Żywych, tu było ich miejsce.

Bo przecież imię ich było 
Nieumarli...
Ona i On... Nieumarli

Wrocławski alchemik, czyli poszukiwania bloggerskiego kamienia filozoficznego

$
0
0
Izba alchemika

Gdy zakładałem tego bloga, chciałem, aby jego rola nie ograniczyła się tylko do „odtwórczego” pokazywania miejsc już opisanych przez pisarzy czy reporterskiego relacjonowania imprez. Czymś twórczym, co chciałem dać Wrocławiowi miał być  nowy pomysł, który z czasem zalęgł by się w umysłach miasta stu mostów i z czasem stał się legendą równie znaną jak chociażby ta o mostku czarownic. Postacią taką miałby być wrocławski alchemik, i choć z pewnością po trosze byłoby to przecież odtwarzaniem starych historii (bo przecież w tak dużym mieście musiał już być jakiś alchemik), to jednak dodanie go do panteonu legendarnych postaci, nawet gdzieś mocno na uboczu od błogosławionego Czesława, byłoby niesamowitym osiągnięciem. I choć wiem, że osiągnięcie tak górnolotnego celu jest raczej wyczynem przewyższającym moje możliwości, to czas zacząć poczynić pierwsze kroki... a może przy okazji uda się odkryć jakiś bloggerski kamień filozoficzny?
Sala wejściowa średniowiecznej apteki
Poszukiwania alchemika najlepiej zacząć w aptece. Bo przecież nie dość, że korzystali oni z wiedzy farmaceutów próbując odkryć lek na wszystkie choroby czy miksturę wiecznego życia, to także ich odkrycia wspomagały także leczenie chorób. I choć często średniowieczne metody leczenia ludzi zakrawają na miano herezji i banialuków, to w zagubionych przekazach często można odkryć nie tylko wesołe ciekawostki, ale także zapomniane mądrości medyczne czy okoliczności dokonywania odkryć kluczowych dla współczesnej medycyny.
No dobrze, apteka – niby takie to proste, bo przecież każdy ma jakąś aptekę tuż za rogiem, ale alchemik w niej? W jednej z tysiąca sieciówek opanowanych przez współczesny plastik, z seryjnie produkowanymi szafkami na leki? Oczywiście że nie – i tu rozwiązaniem okazuje się muzeum farmacji.
Umiejscowione w miejscu dostępnym dla każdego, zwłaszcza turystów, odległe ledwo o 20 kroków od samego rynku, na ulicy Kurzy Targ 4, kryje mnóstwo pradawnych tajemnic. I choć zamknięte drzwi z domofonem nie zapraszają do odwiedzin, to zupełnie inne wrażenie spotyka odwiedzającego już po przejściu przez tą bramę do świata magii.
Smok apteczny
Ale ostrożnie, bo bramy tej pilnuje smok. No, co prawda nie wielki, nie wyrośnięty jeszcze, który z pewnością zmieściłby się w ludzkiej dłoni, to nie liczcie na ochronną moc szkła w którym jest zamknięty. Bo czyż jest dla smoka trudnością roztopienie kilkucentrymowej warstwy czegoś, co pod wpływem ognia zyskało swą krystaliczną formę?
Na szczęście jednak smoczątko, dla niepoznaki nazywane jaszczurką, w pełni ujarzmione jest przez miłą przewodniczkę muzeum, która to obszernie opowie o różnych pradawnych rytuałach farmaceutycznej magii. A naprawdę jest o czym posłuchać: o tym, jak to dopiero w XX wieku medycyna odkryła oczyszczającą siłę zawartą pod skórą tych „małych smoków”, o magicznych znakach pozwalających szybko rozpoznać naturę nawet nie znanych sobie leków, o sposobie przechowywania leczniczych ingrediencji tak, aby nie pozbawić ich właściwych im mocy. W tym wszystkim zabrakło mi jedynie powitalnej degustacji leczniczej mikstury, dobieranej przez aptekarza do konkretnego pacjenta. No i  to ciągłe uczucie, jakbyś ktoś gdzieś z góry podsłuchiwał, ba, może nawet obserwował moje poczynania.
Magia szkła
Jakby przeczuwając moje intencje (choć wtedy jeszcze nie zdążyłem powiedzieć, że jestem autorem tego bloga), zaraz po izbie powitalnej prowadzony jestem do podziemnej izby alchemika. A wokół mnie wszędzie suszone zioła, retorty, probówki, kolby, itp. Słowem: pomieszczenie pełne magii szkła. Tak, tak, magii – tej, z której współczesne leki pakowane w plastikowe buteleczki zostały brutalnie obdarte. Sentymentem darzę ten najpopularniejszy w czasach mojej młodości materiał opakowaniowy, który dziś jest coraz bardziej wypierany ze świata. Ktoś powie, że te szklane narzędzia to raczej domena współczesnej chemii – ale skąd się ta chemia wywodzi jak właśnie nie z czarów alchemików?
Oczywiście, jest czaszka. No bo jakże to, pracownia alchemika bez czaszki? Nie godzi się, nie godzi, więc ten jakże oczywisty rekwizyt można tu odnaleźć. I posłuchać o gusłach z nią związanych. Każdy z nas wie, że czaszka ma za zadanie chronić nasz mózg – ale czy na pewno tylko przed urazami mechanicznymi? Czy może także przed starającymi się go opanować demonami? Dlatego już wtedy podejmowano się operacji trepanacji mózgu. Dodajmy, że pacjent po takiej operacji potrafił przeżyć nawet kilkanaście lat, co biorąc pod uwagę fakt, że zabiegowi takiemu nie był poddawany raczej jako dziecko, daje normalną jak na ówczesne czasy długość życia. Czy dożyłby sędziwego wieku mając w głowie nadmiarową dziurę którą wtargnąć do wnętrza mogły demony? Tego nie wie nikt...
W chacie babki-zielarki
Kolejną, po pracowni alchemika, była izba babki-zielarki, wioskowej znachorki, która  używała równie magicznych sposobów żeby leczyć biednych chłopów. Skruszone źdźbło trawy, wysuszone łąkowe badyle, czasem jakiś składnik któremu lepiej się nie przyglądać (a już źródła jego pochodzenia w ogóle lepiej nie znać, bo się okaże że to np. oko nietoperza czy rechot ropuchy zbierany w porze duchów). Do tego kilka magicznych rytuałów, przy trudniejszych przypadłościach trochę pary z gara – i jest magiczna mikstura, która może uratuje człowieka, jeśli choroba jeszcze zbyt mocno go nie złożyła.
Magiczne ingrediencje babki-zielarki
Magii w muzeum farmacji jest jeszcze wiele, pojawiają się wzmianki o wciąż tajemniczej dla nas loży wolnomularzy. Mimo rozwoju komputerów, plastiku i mnóstwa innych wynalazków oddalających nas od czasów wiedźm i czarowników, wciąż jeszcze część tej magii działa. Ostatnie pomieszczenie które odwiedzam, to szafa z eksponatami leczniczymi, które wciąż nie pozbawione są swej mocy. Choć w przypadku niektórych z nich, magię udało się wyjaśnić naukową analizą, usystematyzować (jak ma to miejsce chociażby w przypadku miodu) to są też eksponaty, których moc została naukowo udowodniona, lecz wciąż niewytłumaczona. Już nie tak silne jak dawniej, wciąż jednak swą mocą wspierają leczenie pewnych chorób, czasem nawet tam, gdzie współczesna medycyna sobie nie radzi. Kolorowe wstążeczki, kasztany trzymane pod poduszką – wszystko to na swój magiczny wciąż działa, choć nie tak mocno jak kiedyś i lepiej używać tych metod jako uzupełnienie nowoczesnych pigułek.
Pradawny podręcznik farmacji
To tylko część rzeczy, o których dowiedziałem się słuchając przewodniczki. Gdzieś po drodze były chociażby czarownice z Salem. Z pewnością wiedza przewodniczki – to także znikomy ułamek mądrości średniowiecznych alchemików. Zapraszam więc was do świata pradawnej magii, gdzie ołów zamieniał się w złoto. A studentów, którym za ciężko nosić grube książki i przerzucają się na jakieś nowomodne czytniki elektroniczne zachęcam do spojrzenia, jak (nietypowo z naszego punktu widzenia) wyglądały kiedyś księgi do nauki farmacji.
Do tematu muzeum jeszcze będę wracać, bo pewne ciekawostki, także z pogranicza RPGów czy science-fiction, zostawiłem sobie na specjalne okazje.

Informacje praktyczne:
Adres: Kurzy Targ 4
Wstęp: bezpłatny
Godziny zwiedzania:
                wtorek, środa, piątek: 10-15, 
             
                                       czwartek: 12-17. 
             
W weekendy i poniedziałki muzeum nieczynne.



Dowódca floty okrąglaków (Hala Podwójnego Stulecia)

$
0
0
Lądowanie Hali Stulecia  (źródło: L.U.C., teledysk Kosmostumostów)


na Biskupinie prawidłowo wylądował płaski bolid
potem kolejne lądowały powoli
cała cywilizacja okrągłych ufo-troli
w końcu przybył sam król-
okrętem potężnym jak Olimp-
tak powstała hala STU-lecia
i Ślęża wśród płaskich dolin
L.U.C, Kosmostumostów





Królewskie krągłości
O cywilizacji okrąglaków już pisałem. Tak, o grupie okrągłych statków kosmicznych, które wylądowały na Biskupinie. Wszystko wokół zdominowane zostało przez okrągłe formy - jednak to było tylko powitanie głównego gościa: króla cywilizacji rondla. Przyleciał najpotężniejszym statkiem, a jego lądowanie trwało 2 lata (złośliwcy twierdzą nawet, że zaczęło się dokładnie jakieś sto lat wcześniej - była to rzekomo kosmiczna odpowiedź na jakąś burdę pod Lipskiem). Ale gdy już wylądował - z pewnością zrobił wrażenie. Ogromny, okrągły budynek z pewnością nie budzi wątpliwości, z jakiej cywilizacji pochodzi, a jego wielkość godna jest tylko największych władców. Dziś, gdy jakikolwiek architekt czy historyk sztuki próbuje opisać jego konstrukcję, nie jest w stanie obejść się bez jakże charakterystycznych słów pochodzących ze słownika rondlowego, od dawien dawna zaadoptowanego już do wszystkich języków ziemskich. A więc opis budynku nie obejdzie się bez słów: kopuła, średnica, cylinder, walec  - a to dopiero powłoka zewnętrzna. Gdy jednak wejść do środka, dopiero widać królewskość budynku. Kilka sal owalnych wokół, i centralnie umieszczona ta najważniejsza: ogromna kopuła podparta 4 arkadami, które stanowią równocześnie główne wejście do niej. Istny pokaz królewskiego splendoru i majestatu. 
Świat, w którym proste nie istnieją
I brak tu jakichś malutkich saleczek, ilość pomieszczeń technicznych ograniczona została do minimum - w końcu nie bez powodu król przyleciał jako ostatni, a wszystkie techniczne potrzeby przyziemne zapewniają mu zgromadzeni wokół podwładni i ich statki. Jedynie silników nie dało się ukryć - dlatego zastosowano zupełnie inną konstrukcję, maskującą prawdziwe ich znaczenie. Gdy położysz się na środku hali i spojrzysz w górę - nad sobą dojrzysz współkoncentryczne kręgi. Tony statystycznego betonu - a jednak patrząc na nie masz wrażenie, że każdy z tych kręgów ledwo powstrzymuje się od ruchu obrotowego. 
Ten rzadki moment: silniki odpalone
Które z nich obracać się będą w tym samym kierunku co sąsiednie, które w przeciwnym co otaczające je - tego nawet dziś nie potrafi określić współczesna nauka. Ważne, że kiedyś jeszcze się rozkręcą na dobre, a statek godnie wzniesie się w kosmos. Co go powstrzymuje przed tych ruchem - czy tak mu się tu podoba, czy może zatrzymuje go jakaś nieusunięta awaria? Kiedy wystartuje w dalszą podróż? Trudno powiedzieć na podstawie powtarzanych raz na jakichś czas rozruchów silników... z pewnością jednak wiadomo, że czasem potrzebuje naładować swe akumulatory, aby ogromnym wydatkiem energii nadać swój intergalaktyczny komunikat. Czy jest to rozpaczliwe wołanie o pomoc, wezwanie do inwazji na bezbronną planetę - a może wręcz odwrotnie, zaproszenie na "domówkę pod gołym niebem", w tych sprzyjających okolicznościach przyrody i Wrocławia? Z pewnością jeszcze przyjrzymy się tym komunikatom... 

Trójgłowy ufok, źródło: L.U.C., teledysk do piosenki Kosmostumostów
Trój-głowy ufok wysiadł
i rzekł mimo woli:

cel to WROCŁAW- działacie z planem
wpadacie! Wpadacie- pozamiatane
a co ja tu widzę-twórczy nieład
wyczuwam aurę artystyczną
zdecydowanie warunki pasują na stację miedzygalaktyczną
Z Pergoli- wysyłam moc magnetyczną
na rynek zabiera gdy w gardle wyschło
zmysłowe Słowianki biją ranking-żyją miastem
hipnotyzują tańcem historyczny skansen istot
tyle na ile pozwoli nam czas
wydamy opinie popłynie do gwiazd
tu rynek promile wydziela dla mas
to dla nas paliwem nie minie to nas
te ludzie na loozie tu siedzą nad rzeką
zaburzeń nie czuje króluje tu beton
zrobimy tu burzę w kulturze
zanim inni przylecą nieznaną kometą

L.U.C, Kosmostumostów

To nietoperz? Nie, to Batman? Nie, to Leonardo!!!

$
0
0
Makieta machiny latającej Leonarda pod kopułą Magnolii
To nietoperz? Nie, to batman, nie, to... Leonardo da Vinci!
Właśnie takie skojarzenia wzbudziła we mnie rekonstrukcja latającej machiny Leonarda da Vinciego w Magnolii. Ot, kolejna wystawka mająca przeciągnąć klientów z jednej galerii handlowej do drugiej... a jednak coś więcej.
Zacznijmy od samego Leonarda. Choć fantastyka w kulturze pojawia się bardzo wcześnie, w zasadzie każde próby zrozumienia świata zaczynały się od fantastyki, co widać po licznych mitologiach czy świętych pismach wszelkich religii które rzeczy niezrozumiałe przypisywały bogom, to jednak samo science-fiction pojawia się dosyć późno. I chyba prekursorem fantastyki naukowej był właśnie Leonardo da Vinci. 
Koncepcja czołgu według Leonarda da Vinci
Choć obecnie tą dziedzinę kultury raczej kojarzymy z literaturą czy filmem, to przecież czy tylko w tych dwóch branżach mogła się ona pojawić? Leonardo da Vinci, choć powszechnie nazywany wielkim odkrywcą, nie do końca zasługiwał na to miano. Choć niektóre z jego wizji udało się wdrożyć jeszcze za jego życia, to większość z nich wymagała o wiele bardziej zaawansowanej techniki - chociażby silników spalinowych mających dość mocy, aby oderwać wiertolot od ziemi. Tak więc, gdyby dziś oceniać twórczość Leonarda da Vinci, raczej należy podkreślać innowacyjność jego wizji, niż stworzone dzieła. I choć raczej nie pisał książek fantastycznych, to jego wizje czołgu, wspomnianego wiertolotu czy wielolufowej armaty to raczej fantastyczne wizje, które przez wiele pokoleń inspirowały późniejszych konstruktorów. 

Rydwany śmierci mistrza Leonarda
Wracając do wystawy... no cóż, nie przepadam za marketową quasi-kulturą. Niestety, to często spłycenie wspaniałych ideii i pomysłów, takie tandetne gadżety dla zaganianych ludzi, którzy nie mają czasu na zagłębienie się w jakiś temat, przyjrzenie się mu - po co, skoro można zrobić wielkie WOW! jakiemuś nadmuchanemu badziewiu, po czym wrócić do swojego udawanego życia. I pozornie tak właśnie powinienem ocenić tą wystawę - mnóstwo drobnych gadżecików o wątpliwej wartości. A jednak... coś sprawia, że trudno tak ocenić to "mnóstwo gadżecików". Choć oczywiście to raczej płytkie wrzucenie chwytliwej ideii umysłom, które mają 30 sekund utraty koncentracji między zakupem w jednym sklepie i drugim, to widać, że ktoś tworząc tą wystawę przyłożył się do dzieła. Z pewnością lubię zestawienie przybrudzonej bieli i brązu, jakże pasujące do współczesnych Leonardowi materiałów, drewna i płótna.
Wczesna wizja helikoptara
Jednak myślę, że istotny jest też sposób wykonania gadżetów.W przeciwieństwie chociażby do widzianej wcześniej "kosmicznej" wystawki w tym samym centrum (tak kiepskiej i naciąganej, że nawet nie było o czym pisać na blogu), tym razem zaskoczył mnie sposób wykonania drobnych makiet. Chociażby powiedzieć można o makiecie czołgu czy rydwanów z niszczycielskimi kłami.... to już nie badziewny gadżecik, i choć z pewnością daleko temu do precyzji szkiców Leonarda, to już jakoś wykonania przypomina nakład wkładany w przygotowanie stroju przez średnio zaawansowanego cosplayowca. Żeby nie oddzielająca szyba, aż chciałoby się poruszyć te rydwany i sprawdzić, czy mechanizm na pewno działa i na ile drewniane przekładnie sprawią, że w ruch pójdą średniowieczne ostrza. Że nie wspomnę o makiecie machiny latającej, której wykonanie sprawia, że człowiek zastanawia się, jak tu się na tyle mocno wybić z ruchomych schodów, aby dosięgnąć makiety, włożyć ręce pod płócienne skrzydła i poszybować nad tłumem ogłupiałych klientów galerii.

***********************************************************************************

I znów będzie okazja do zdobycia autografu Ziemiańskiego
A skoro już o twórcach science-fiction mowa, to korzystając z okazji, chciałbym was zaprosić na spotkanie autorskie z Andrzejem Ziemiańskim które będę miał zaszczyt prowadzić. Choć autor ten raczej podkreśla steampunkowość chociażby Autostrady nach Poznań, to gorliwemu wyznawcy geometrii wykreślnej raczej trudno się będzie wykręcić od miana twórcy science-fiction z dużym naciskiem na science. 
Spotkanie odbędzie się w leśnickim zamku w sobotę, o godz. 16, i będzie jedną z atrakcji Dni Fantastyki które odbędą się w najbliższy weekend.

Baśniowe Dni Fantastyki

$
0
0
Pierwszy dzień Dni Fantastyki nie zaczął się dla mnie najlepiej. Dostanie się do niektórych salek graniczyło z cudem. Najpierw nie udało mi się wbić na prezentację o morderczych glutach i nazistach z wnętrza ziemi, potem równie ciężko było wbić się w zafascynowany psychopatami tłum. Co prawda gdzieś po drodze trafiła się prelekcja o jakże interesującym tytule „Moje zaklęcie nazywa się Colt Czterdzieści Pięć”, jednak okazała się ona zbiorem mało pasjonujących gadżecików, i chyba nawet sam autor nie miał wizji, dokąd miała ona zaprowadzić – no chyba że do określenia, że seriale typu CSI czy doktor House są serialami science-fiction pisanymi przez kretyna i pozbawionymi science-fiction. Osobiście wolę pozostać przy twierdzeniu, że są to seriale trzymające się z dala od fantastyki, baaa, wręcz odwrotnie: starające się utrzymać tak blisko realizmu, jak tylko da się pozbyć tego realizmu wszelkich nud żmudnej, uciążliwej akcji i okroić go do spektakularnych akcji i sukcesów. 

Bo konwent zaczyna się spotkaniem autorskim

Tak więc, jak dla mnie Dni Fantastyki zaczęły się mocno po południu, a konkretniej prowadzonym spotkaniem autorskim z Andrzejem Ziemiańskim. Czy było udane, trudno mi obiektywnie ocenić, pozostawię to ocenie uczestników, zresztą za kilka dni znów na blogu powinna się pojawić pełna treść wywiadu. Na razie mogę tylko powiedzieć, że jak zwykle spotkanie przeciągnęło się poza wyznaczone ramy czasowe, na szczęście Mark Hodder okazał się pod tym względem tolerancyjnym autorem. 
Jak zwykle spotkanie autorskie z Jakubem Ćwiekiem i Anetą Jadowską okazało się opowiadaniem o wszystkim i o niczym za sprawą tego pierwszego. Więc chociaż muszę je opisać jako interesujące, trochę trudniej skupić mi się na jakichś większych szczegółach. 

Skąd się biorą fantastyczne potwory?

Warsztaty charakteryzatorskie miałem w planach zaliczyć tylko w połowie. Gala w organizacji Centrum Kultury Zamek to jak zwykle ciekawa gratka, jednak pomysłowość uczestników próbujących się przerobić w różne fantastyczne postacie była tak wysoka, że nie mogłem opuścić warsztatów w połowie i wolałem jednak zobaczyć finalne efekty pracy. A te trzeba przyznać, były fantastyczne o czym sami możecie się przekonać na zdjęciach. Podkreślić też trzeba, że w przeciwieństwie do warsztatów odbywających się na innych konwentach, tym razem nie był to pokaz w stylu: „Ja, Wielka Prowadząca, pokażę wam, maluczkim, jak zrobić jedną stylizację, którą sobie wymyśliłam duuużo, duuużo wcześniej i niech mi nikt nie wmawia, że ma lepsze pomysły niż Ja – nikt nie ma lepszych pomysłów niż Ja”. Tym razem, po krótkim wprowadzeniu na temat dostępnych środków wizażowych każdy mógł sam popróbować na sobie (lub na siedzącej obok osobie, która niespecjalnie mogła odmówić) jak uzyskać wymyślone przez siebie efekty. Karen prowadząca te warsztaty pozostawiła uczestnikom wolną rękę w kwestii metod i zamierzonych efektów, krytycznie jednak oglądając wyniki i podpowiadając, jak rozwiązać wychodzące w trakcie stylizacji problemy. 
Oczywiście, po zażartej facebookowej dyskusji z Anetą Jadowską na temat jej twórczości (i o tym, co sprawia, że podanie konkretnych nazw uliczek, często nie znanych czytelnikowi, mimo wszystko dodaje ciekawego konspektu finalnemu dziełu), zaproszony zresztą przez samą autorkę, nie mogłem odpuścić kolejnej atrakcji wieczoru: premiery książki „Wilczy trop”, która to za sprawą „grupy nacisku” (w skład której wchodziła także Aneta, gorąca orędowniczka dzieł Patricii Briggs) wreszcie pokazała się w sprzedaży w polskiej wersji językowej. Oczywiście, nie obyło się bez paru słów krytyki na temat zawartości okładek serwowanych nam od pewnego czasu przez Fabrykę, na szczęście polska edycja dzieł Patricii Briggs wydana została z oryginalnymi grafikami. 

W zasadzie tegoroczne Dni Fantastyki miały odbyć się w konwencji wiedźmiej i słowiańskiej, jednak przez prawie całą sobotę pojawiły się ledwie trzy prelekcje nawiązujące do naszych tradycji. Tak więc z ciężkim sumieniem odpuściłem sobie spektakl w wykonaniu Gwardii Gryfa aby udać się na prelekcję o demonologii słowiańskiej. I chociaż co rusz zza okien przebijała podniosła muzyka z amfiteatru, to nie żałowałem swego wyboru.
Bo chociaż patrząc na poziom zastosowanego sadyzmu Natalię Kokocińską i Dorotę Papierską powinno się jak najszybciej odizolować od społeczeństwa dla dobra ogółu, to poprowadzona z niesamowitym humorem prelekcja biła na głowę wszystko. Dlaczego odizolować? Bo jeszcze nie widziałem osoby, która by z pełną bezwzględnością wymordowała Światowidowi ducha winną pradawną słowiańską rodzinkę i jeszcze opowiadała o tym z radosną niewinnością. Oczywiście, jak w przypadku chyba każdego psychopaty słuchało się tego z fascynacją i wypiekami na twarzy a przekaz był tak przekonujący, że nawet biegli sądowi daliby się przekonać, że te ileś martwych ciał to faktycznie efekt działania wąpierzy, topielców i innych strzyg. Trzeba przyznać też, że prelekcja dosyć kompleksowo opisywała wierzenia naszych przodków. Tak więc gdy wracając do samochodu spotkałem jakiegoś demona w starej, porzuconej stodole, doskonale wiedziałem, że nie jest to żadne licho czy inna rusałka które zgubiło drogę powrotną do ukrytego w leśnickim parku rezerwatów dawnych słowiańskich stworzeń i należy ukręcić głowę temu potworowi. Do tej pory nie wiem, jakich ingrediencji dosypuje Karen do swoich środków kosmetycznych, najważniejsze jednak, że są one wyjątkowo skuteczne. Mimo iż nie specjalnie poddawałem się zabiegom charakteryzatorskim i raczej uczestniczyłem w roli widza, to nawet te minimalne resztki wizażu które zostały po jej warsztatach niosły w sobie śmiercionośną dla tego straszydła siłę, którego przecież nie potrafiłbym zabić gołymi rękami bez pomocy magicznego pudru. 

Bajanie czas zacząć

Za to w niedzielę w pełni udało się skoncentrować już na głównej tematyce tegorocznych Dni Fantastyki. Najpierw okazało się, że interesujący dla mnie panel dyskusyjny prowadzi zaprzyjaźniony napływowy zombiak, (tak, tak, ten sam który dostarczył grę Dead Island redaktorce 9kier, po czym próbował ją skonsumować). Co do samej dyskusji, zaczęło się „hitchcockowskim trzęsieniem ziemi”. Co było trzęsieniem ziemi? Opowieść Tomasza Kołodziejczaka o tym, jak w dzieciństwie okrutne i nie wychowawcze wydawały mu się bajki. No bo weźmy chociażby bajkę o Jasiu i Małgosi, w której to rodzice zapominając o rodzicielskim obowiązkach każą dzieciom iść do lasu na zatracenie, ale gdy już te dzieci wracają ze skrzynią pełną skarbów, to nagle rodzice przypominają sobie o miłości do swych dziatków. Wnioski z dyskusji nasuwały się same, myśli same układały się w słowa, iż fantasy to współczesna baśń która, podobnie jak współczesny zglobalizowany świat, jedynie wymieszana została z baśniami z innych terenów. Z tą tezą jednak wspomniany Kołodziejczak zgodzić się nie chciał, bo przecież pradawne baśnie miały wydźwięk moralizatorski, a fantasy pisana jest tylko dla rozrywki... kolejne punkty DF-ów miały mnie uświadomić, jak bardzo się mylił. 

Naga prawda o czerwonym kapturku

Początkowo Anna Brzezińska musiała sobie sama radzić
Reszta dnia zdominowała została przez Czerwonego Kapturka, Annę Brzezińską i po trosze Anetę Jadowską. Zaczęło się od panelu dyskusyjnego o baśniach braci Grimm, na którą oprócz niezawodnej Anny Brzezińskiej raczył jedynie przyjechać spóźniony Jakub Ćwiek. Tak jak Jakubowi da się jeszcze przebaczyć, zwłaszcza że jakieś problemy w ogóle miały sprawić, że w ogóle miał się w niedzielę nie pojawić na konwencie, tak pozostaje pytanie, gdzie zagubili się pozostali uczestnicy panelu dyskusyjnego? Dobrze, że chociaż Jakub zabrał ze sobą wspomnianą Anetę, która jako fanka urban fantasy też w kwestii pierwowzorów tego gatunku coś do powiedzenia miała. Podsumowując sam panel, to trzeba przyznać, że mimo zmniejszonego składu udało się nawiązać całkiem ciekawą dyskusję między autorami. A przy okazji miałem okazję porównać nowomodne podejście do wyszukiwania płytkich „wiedzowych gadżetów” z naukową metodyką Anny Brzezińskiej i dochodzę do wniosków, że chyba wolę naprawdę dogłębne poznanie tematu, które odkrywa najgłębiej skrywane tajemnice. Za to wciąż nie wiem, na ile straszna jest klątwa bycia „skończoną folklorystką”. 
... potem wsparli ją Kuba Ćwiek i Aneta Jadowska
Przedyskutowany już wątek baśni braci Grimm jako bazy do dobrego horroru został rozwinięty przez Annę Brzezińską w kolejnej dyskusji. I co się okazało? Że chociażbyście dostali najstraszniejszą, najbardziej zbliżoną do oryginału wersję książki tych niemieckich językoznawców, choćby wam się wydawało, że dostaliście nieugładzone wersje tych strasznych bajek zdecydowanie nie dla dzieci – wiedzcie, że się mylicie. Bo podania spisane przez braci Grimm, to już wersje ugładzone, a prawdziwe baśnie były o wiele bardziej okrutne. Wszelkie moralizatorstwo baśni to głównie efekt XIX-wiecznej „edycji korektorskiej”, która nadała im moralizatorski wydźwięk i obdarła ze wszystkich aspektów, które wtedy stanowiły tabu. Oryginalne baśnie pełne były krwi, nagości (która była czymś naturalnym w tamtym okresie) a nawet kanibalizmu i były równie okrutne, jak świat który otaczał wygłodzonego chłopa. Bajka „tatuś mnie zabił a mamusia zjadła” nie budziła żadnego zdumienia. Wbrew powszechnym opiniom (chociażby wspomnianego już Tomasza Kołodziejczaka), baśnie często służyły wyłącznie rozrywce i, o ile celem nie było naciągnięcie słuchacza na jakąś strawę przez wędrownego barda, były okazją do wzbogacenia nudy codziennej pracy o ciekawe historie. Ot, takie babskie ploty przy pracy, popularne przecież także w dzisiejszych czasach. I choć wielu się dziś oburzy, to oryginalny Czerwony Kapturek najpierw zjada ciało porąbanej przez wilka babci, potem wypija jej krew niczym wino (i nie ma tu chyba żadnego obrazoburczego nawiązania do religii katolickiej), po czym układa się nago obok wilka. Jeśli już ktoś koniecznie musi wyciągać morał z tej bajki, to ja widzę tylko jeden:

„Do lasu najlepiej idź nago. Przynajmniej wilk, który cię zje, nie zadławi się twoim ubraniem i nie zapaskudzi wymiocinami całego lasu. Chociaż tobie to bez różnicy, a nikt inny też raczej nie zauważy, to jakoś dziwnie to wygląda, gdy w środku zimy las zakwita kolorami tęczy niczym jakiś paw”. 



Uważacie te wnioski za porąbane? To posłuchalibyście, do jakich wniosków dochodzili analizujący te bajki psychopaci (tfu, tfu, psychologowie znaczy się), którzy ze swoimi komediowymi tekstami nawiązującymi do seksu chyba mieli zamiar stać się literackim pierwowzorem Woody'ego Allena.

Radziecka droga w kosmos

Prelekcja kontrolowana, prelekcja kontrolowana
Po prelekcji o czerwonym kapturku jakoś trzeba było wrócić do świata rzeczywistego. No a skoro dziewczynka była gwiazdą (i to nie tylko disneyowską), a kapturek był czerwony, to cóż innego może lepiej przywrócić do świata nowoczesnego niż prelekcja o czerwonej gwieździe, czyli futurystycznych wizjach filmowych dawnego Związku Radzieckiego? Po raz kolejny Przemek Dudziński pokazał, że na kinematografii epoki dawnego PRL-u (nawet tej geograficznie lekko odbiegającej od PRL-u) zna się jak chyba nikt inny i potrafi o tym tak opowiedzieć, że potem same filmy nie potrafią udźwignąć stawianych im wyznań i być równie pasjonujące co prelekcja. I nie pomagają tu bogate jak na ówczesne czasy efekty specjalne, zbudowane z wielkim realizmem ogromne scenerie filmowe czy stworzone z patosem wizje przyszłej komunistycznej utopii... chociażby nadmiernie realistyczne oddanie skomplikowanych procedur startowych filmowanych dosłownie „w czasie rzeczywistym” raczej nie sprzyja współczesnemu widzowi przyzwyczajonemu do brawurowych akcji Jamesa Bonda, choć z pewnością jest interesującą ciekawostką. I choć z pewnością wyszukam kilku fragmentów tych filmów na Youtube, to podsumowując prelekcję posłużę się hasłem, które kiedyś użyto do promocji innej prelekcji Przemka: Nie musisz oglądać wszystkich horrorów PRL-u, on już obejrzał je za ciebie. 

Konwentowy chaos głodomorów

Tyle o programowych atrakcjach. Wspominając o DF-ach, powiedzieć trzeba o ogromie prac organizacyjnych, jakie z pewnością włożyli pracownicy CK Zamek ściągając aż tylu uczestników. Dzięki sprzyjającym warunkom pogodowym przez większość czasu udawało się utrzymywać stoiska na zewnątrz zamku, dzięki czemu wąskie korytarze zamku nie okazywały się nadmiernie wąskim gardłem. Ilość biegających wokół gżdaczy pozwalała ogarniać sprawy bieżące. Oczywiście byli też „cosplayowcy”. Mówię tu zarówno o starwarsowcach którzy zdają się wymieniać swoimi strojami aby zapewnić stały poziom atrakcji przy każdej okazji, jak i o cosplayowcach mniej zorganizowanych w stowarzyszeniach i prezentujących co rusz nowe stroje na kolejnych konwentach. 
Żarcie? Już leci...
Z rzeczy ogólnie nieudanych, wymienić należy jedynie nieudolną obsługę cateringową. Tak jak jestem w stanie zrozumieć, że kaszanka czy inna kiełbaska została dopiero wrzucona na ruszt i musi się jeszcze podsmażyć, tak zupełnie nie zrozumiały był dla mnie rozgardiasz organizacyjny osób obsługujących stanowisko, brak kontroli nad tym, co jest akurat gotowe na grillu, kiepską komunikację między obsługą i „zawiechy” obsługujących równie częste, co w starym PC-cie z procesorem klasy 386SX obsługującym Windowsa 95. Na szczęście ten temat doskonale ogarniał pobliski kebab Dyktator, które było odwrotnością baru konwentowego. Naprawdę w szoku podziwiało się pracę tych ludzi, ich sposób ogarnięcia konwentowego chaosu głodomorów i sprawność obsługi, która mimo małej „kuchni” i 3 osób w niej zgromadzonych nie wchodziła. Pamiętacie ten fragment Pratchetta, gdy Śmierć pracowała w barze i wręcz natychmiastowo podawała zamówione potrawy? Obsłudze Dyktatora niewiele już brakowało w kwestii szybkości do tego ideału, za to Śmierć był jeden, a tu było ich troje.

PS. Zdjęcia z warsztatów charakteryzatorskich ogarnę dopiero dziś wieczorem lub jutro rano - dlatego zapraszam do ponownego zajrzenia tutaj, bo są naprawdę fajne.

Ooo, skończyło się, nie ma już więcej


Smocza Kraina

$
0
0
Za kulturą „galeriową” zazwyczaj nie przepadam. Najczęściej są to szumne, puste atrakcje dla ludzi którym nie warto się poszukać – ot, tanie bezwartościowe "gadżety kulturalne". Ot, chociażby niegodna wspomnienia wystawka „kosmiczna” gdzie w luźno narzuconej płachcie na kształt „kosmicznej bazy” można było sobie obejrzeć... WOW! ŁAŁ! RZERZUCHĘ POD MIKROSKOPEM (o powiększeniu rzędu pięć razy). Nuda potworna, no nie? No cóż, niektóre „galeriowe wystawki” po prostu straszą rażąco niskim poziomem własnym i porażająco ogromnym nakładem marketingu.

Ale czasem wśród tych koszmarków zdarzają się perełki jak chociażby Dzieciaki w Kosmosie. Zresztą, Galeria Dominikańska już wcześniej pokazała, że potrafi zrobić coś wartościowego organizując Galerię Zjawisk. I właśnie dlatego postanowiłem nie odpuścić „Smoczej Krainie”, która od kilku dni stoi w Galerii Dominikańskiej. Choć w pierwszej chwili nie zrobiła na mnie największego wrażenia, to potem nagle musiałem zrobić wielkie WOW! I zostało mi tak do końca.
Ale może po kolei. Wchodząc do galerii z poziomu ulicy, już na wstępie wita nas pierwsza makieta. Całkiem duża, imitacja drzewa... i na niej takie małe „coś”. No słowem, jakbyśmy na zwykłe drzewo wpuścili smoka opisanego przez Pratchetta – ironicznie małego, co akurat nie dziwi fanów tego pisarza. Jakkolwiek samej makiecie ciężko coś zarzucić, to już smokowi za dużo się ciągnie farfocli, żeby wyglądał naturalnie. No dobra, idziemy dalej... wielkie jajo w kolorkach, powiedzmy sobie szczerze, strasznie kiczowatych. Znaczy się, jajo jak jajo, pokryte łuską, trochę zbyt plastikowe w fakturze – tylko czemu taka kolorystyka? Obok już trochę lepsza makieta otwartego jaja z małym leśnym smokiem w środku.
I praktycznie to już koniec narzekania na smoki. Bo właściwy zielony smok leśny (żmij?) już robił odpowiednie wrażenie. Nie tylko jako „większa jaszczurka” przyczajona na drzewie – bo efekt robiła nie tylko faktura i kolor, ale i odpowiednio dobrana poza. Smocze jajo wygrzewające się na wylewającej się z wulkanu lawie też robi wrażenie – wyraźnie odkształcone na nim kręgi budzącego się do życia smoka, którego kręgosłup już wkrótce rozbije skorupę, a ziejący ogniem potwór wydostanie się na wolność. Faktura kojarzy się z lekką chropowatością jaja, a efekt podkreślają wykrzywienia jaja będące odbiciem tworzących się pod skorupą łap. 
Że nie wspomnę o czerwonym smoku, największym chyba amatorze skarbów. Ten tutaj widocznie wykradł cały dzienny utarg wszystkich sklepów w galerii – i stąd pewnie ten radosny wyraz twarzy. Nie próbuj jednak go pogłaskać, bo choć zadowolony wygląda przyjaźnie to nie chciałbym być w skórze śmiałka, którego potraktuje jak poszukiwacza skarbów. Zresztą, zbroja jednego takiego wala się w pobliżu, ku ostrzeżeniu innych równie brawurowych szaleńców.

A niżej znajdują się kolejne. Jeden, widać amator kamiennych warowni, siedzi przyczajony wewnątrz dawnego zamku. Drugi, morski kraken, wyłania się z morskich otchłani i czeka na zbłąkanych żeglarzy. A od każdego z nich emanuje ogromna siła, choć nawet kraken czy czerwony smok nie przekraczają rozmiarów większego krokodyla. A przecież to chyba dwa największe osobniki tutaj... ognista fala gorąca bijąca spod sufitu każe mi zmienić moje zdanie. Bo oprócz tych ogromnych leniwców spokojnie pilnujących swoich ziem, popod dachami Galerii dostojnie lata sobie ogromny smok fioletowy. I trzeba przyznać, że na jak tak starego smoka, nie wygląda on jak noworodek. Skóra jego nie jest gładka, raczej pokryta niezliczoną ilością łusek, a skrzydła pełne są śladów i dziur po odbytych walkach. Oczywiście wygranych, skoro jeszcze żyje.



Ktoś by powiedział: gwałtu, rety, smoki nas zabiją – na szczęście porządku pilnuje tu trójka strażników. Wysoki człowiek z zimnych ziem północy, elfia wojowniczka i krasnolud żywo przypominający jednego z członków wesołej drużyny Bilba... a wszyscy ze swą śmiercionośną bronią – tak, oni z pewnością są w stanie zapewnić porządek i spokój w tej smoczej krainie.
Jeśli chodzi o poziom wykonania smoków... no cóż, nie wiem, czy opinia moja, laika, jest w tej kwestii wiarygodna, ale na mnie zrobiły wrażenie. Wysoka dbałość o szczegóły, nie tylko w kwestii kształtu, ale i faktury, kolorów, cieniowania – to muszę ocenić równie wysoko, jak i stroje wojowników wykonane ze skóry, zamszu czy zbroje i bronie z metalu. A także realizm – smoki które  zobaczyłem mają na sobie ślady licznych walk, smocze odpowiedniki ran i blizn, także otoczenie w którym żyją smoki wykonane są z wysokim realizmem, o czym świadczą chociażby wżery erozyjne w konstrukcji zamku. Wykorzystanie naturalnych korzeni, kory jako podłoża czy zielonych paproci tylko dodaje autentyczności makietom, na których zostały użyte. Ale to zdanie moje, laika, który ostatecznie nawet nie wykonał zaplanowanego, niezbyt skomplikowanego stroju rodem z „Autostopem przez Galaktykę”. 
Ale zdjęcie które zrobiłem tak zafascynowało zaprzyjaźnioną amatorkę przebierania z Warszawy, że pierwszą atrakcją jaką chciała zwiedzić we Wrocławiu była właśnie Smocza Kraina. I też była pod wrażeniem, mimo iż o wiele dokładniej oglądała każdy z eksponatów, w myślach rozbierając każdego ze smoków na części pierwsze. To dzięki niej nauczyłem się rozróżniać, które smoki to jakże popularna pianka montażowa, a które np. styropian czy inne materiały i co zrobić, aby wyglądały bardziej naturalnie. I trzeba przyznać, że zrobione są tak dobrze, że przy większości z nich sam nie byłem do końca pewien jaki materiał został użyty, a przy innych dawało się to rozpoznać tylko dzięki jakimś drobnym pośpiesznym wykończeniom czy pojawiającym się gdzieniegdzie śladom naprawy uszkodzonych widać wcześniej dekoracji. No cóż, pewne rzeczy zdecydowanie łatwiej wykonać już na etapie tworzenia takiej instalacji, niż potem poprawiać jakieś uszkodzenia transportowe.
Szkoda tylko, że tak krótkie i nie nawiązujące do literatury i klasyki fantasy są niektóre opisy smoków. Jak przy czerwonym smoku możemy się nawet dowiedzieć, że przedstawicielem tej rasy jest chociażby polski smok wawelski, tak przy którymś smoku informacja ogranicza się ledwie do nazwy, stwierdzenia, że istnieje... i ciężko coś więcej wywnioskować. I choć nie zauważyłem, żeby animacja dla dzieci z okazji ich święta sięgała specjalnie po smocze inspiracje (choć samym zabawom dla dzieci zdecydowanie nie poświęciłem zbyt dużo czasu) to mam nadzieję, że wystawa ta przyczyni się do popularyzacji fantastyki wśród dzieci i młodzieży – a kto wie, może i któryś dorosły pod wpływem wystawy postanowi sięgnąć po jakieś książki czy filmy fantasy, które zna z własnego dzieciństwa?

Informacje praktyczne:
Adres: Galeria Dominikańska, plac Dominikański 3
Wstęp bezpłatny
Czas: codziennie do 9 czerwca,
         w godzinach otwarcia galerii



Ostatnia Noc Szamanów: Dnia Dziecka nie było...

$
0
0
Teraz zniszczymy cały świat. Zebranie konspiratorów
Pierwszy czerwca miałem zaplanowany z wyprzedzeniem. Gdzieś na mieście znalazłem plakat przedstawienia „Trzy radosne krasnoludki”. No bo to Dzień Dziecka, no bo za słabo się rozwija dział „Fantastyczny dla dzieci”, no bo jakże wrocławski wątek krasnali w teatrze... ale się nie dało. No po prostu się nie dało, bo w prasie znalazłem notatkę o „Ostatniej nocy Szamanów”, która pokrywała się z przedstawieniem teatralnym. Wątek zbliżony do niedawnych Dni Fantastyki, do tego dużo nawiązań do apokalipsy, wizja świata przedstawiona na wystawie opisana też została bardzo wciągająco. No i ta lokalizacja – Port Miejski. Od razu włączyło się dzikie myślenie: będą melexy dowożące na właściwe miejsce – ale czy trzeba z nich korzystać? Czy da się przy okazji zaliczyć jeszcze kawałek portu? Zarówno w normalnych okolicznościach, jak i jako „atrakcja alternatywna” na wypadek, gdyby samo wydarzenie okazało się jednak mało ciekawe, bo odbierałem je głównie jako koncert muzyki elektronicznej.
Port Miejski okazał się w pełni zamknięty. Znaczy, swobodnie można było chodzić pomiędzy budynkami, jednak wszystkie były pozamykane. Tak więc rozglądając się tylko trochę na boki, grzecznie udałem się na miejsce samej instalacji.
Sztuka. Szaleństwo
Trzeba przyznać, że całość miło mnie zaskoczyła. Okazało się, że zapowiadane jako koncert elektroniczny wydarzenie okazało się mieszanką wszelkich atrakcji. Muzyka okazała się jedną z części całej wystawy, sporej liczby różnorakich instalacji, poczynając od klasycznych rzeźb, zdjęć, obrazów aż po prezentacje elektroniczne. Szalony, nieruchomy fioletowy manekin dynamiką swojej postaci  lecący do nie zawsze zauważających go ludzi mógł być odbierany jako wołanie sztuki o jej zauważanie – wołania często ignorowanego przez przechodniów. Zresztą, kto by tam zrozumiał artystów? Abstrakcyjność niektórych instalacji dążyła do nieskończoności i lepiej było nie wnikać co autor miał na myśli. 

Dźwięki apokalipsy

No tak, ale miało być o muzyce. Albo o apokalipsie świata szamanów. I w sumie było. Muzyka była różnoraka, tak samo jak różnorakie są wizje apokalipsy. Bo przecież nikt z nas nie wie, jak przyjdzie do nas apokalipsa. Może towarzyszyć jej będzie miarowe bicie dawnych wojskowych werbli mające wystraszyć ofiarę, aby obezwładniona dała się zabić? A może przyjdzie niezauważona, zaskakując nas wśród zabawy? Może zastanie nas wśród codziennego zgiełku, a może to właśnie hałaśliwy zgiełk będzie efektem jej działania? 
A może to jedynie wymysły jakiegoś nawiedzonego szamana, który jedynie przedawkował codzienną porcję grzybków? Może sami sprowadzimy na siebie apokalipsę, nadmiernie upraszczając wszystkie czynności, a potem sami już nie będziemy w stanie ogarnąć otaczającego nas świata? A może zabije nas codzienna rutyna, brak umiejętności reagowania na zmiany, powtarzanie upartych schematów nie zauważając pilących potrzeb? Choć zapowiadana, zaskoczy nas w trakcie codziennych czynności, w trakcie prania, wieszania czystych obrusów na sznurku, choć i tak nie zdążą już wyschnąć? Wszystko to można było odnaleźć w muzyce i otaczających całość instalacjach.
Szamańskie grzybki. Tam, gdzie umysł zasypia...
Z najciekawszych projektów wymienić muszę „atomową prognozę pogody”, która w klimacie zwykłej pogodynki zapowiadała, gdzie danego dnia będzie nadmierne stężenie promieniowania, gdzie będzie opad bomb atomowych, jak ścierać się będą fronty (tym razem jednak wojskowe). A wszystko w spokojnym klimacie raczej kojarzącym nam się z zapowiedzią w stylu „zbliżający się front wyżowy sprawi, że dziś we Wrocławiu będzie słońce i 24 stopnie Celsjusza, Suwałki będą marznąć w deszczu; stężenie pyłków sosny raczej będzie na niskim poziomie i raczej nie będzie uciążliwe dla alergików”.

Człowiek - co to znaczy?



Interesująca była prezentacja prawie czarno-białych grafik-makabresek, pokazujących mogących powstać ohydnych mutantów. Prawie czarno-białych – bo choć bardzo oszczędnie, to jednak używał odrobiny koloru aby podkreślić apokaliptyczność swych wizji.
Ciekawe też były dwie instalacje ukierunkowane na człowieka – i to, jak go możemy poznać. Jedna – to podświetlane od dołu zdjęcia, posegregowane w mini-regalikach. Takie „rentgenowskie” prześwietlenie człowieka – jednak nie w ujęciu medycznym, nie ciała ludzkiego, ale to, co stanowi o nim, co po nim pozostaje. Jedne mini-regaliki to głównie jego ubrania, noszone kosztowności, przedmioty które nosi w kieszeni; inne – zdjęcia ludzi których poznał, wydarzenia w jego życiu, dyplomy szkół które ukończył czy listy które otrzymał lub napisał. Czym więc jest człowiek, co z niego po śmierci pozostaje?.
Śmierć niezauważona
W tym samym klimacie stworzona była imitacja rytualnego ogniska całopalnego, na którym pod białym całunem leżały niby-zwłoki. A wokół – to, co po nim pozostaje, to, co potrzebne mu w dalszym, pozagrobowym życiu. Zebrane dobra materialne, kosztowności, mądre księgi które ukierunkowały jego życie – ale także strawa, która ma go wyżywić na tamtym świecie. A obok tego dzieci które znalazły okazję do radosnego potaplania się w błocie. Koło życia się toczy, mimo śmierci dzieci wciąż pozostają dziećmi, co jest w życiu ważne – niektóre reakcje autor starał się zaprogramować, inne wymykają mu się spod kontroli, wynikają z przypadkowego rozwoju sytuacji...

Niezauważona apokalipsa

Na koniec relacji zostawiłem sobie najciekawszą moim zdaniem, z pewnością najbardziej intrygującą instalację, choć z racji swej znikomej wielkości fizycznej i pozornej przypadkowości chyba przez wielu niezauważoną. Niedbale rzucona moneta, leżącą na ziemi laska starca – coś, co można by odebrać za przypadkowo porzucone przedmioty, pozornie śmieci, nieustanny szum otaczającego nas świata. Jedynie mała kartka ze starannie wypisanymi literami pokazuje, że to nie przypadek, że to ukryte dla wielu, ale celowe działanie. Dla tych, którzy chcą świadomie obserwować, a nie tylko dawać się ponieść tłumowi. Krótki, lakoniczny wręcz przekaz, prostota użytych środków podkreśla nieuchronność zagłady, urwana, niedokończona treść – budzi nadzieję, że jeszcze jest jakaś szansa? Czy może wręcz odwrotnie – podkreśla, że choć była szansa, to nikt już nie wie, na czym ona polegała, że straciliśmy ostatnie poszlaki na jej poznanie?
Instalacja zniszczona, ludzkość zgładzona
(podpis na kartce: Instalacja została zniszczona. To samo czeka ludzkość. Chyba że... Autor)

Kto przestraszy świętego Jana?

$
0
0
Bogunki i Rusałki, źródło: Bestiariusz Słowiański
Chrześcijaństwo upodobało sobie Janów w roli zwalczania innowierców. Zaczęło się od zwalczania słowian, którym trzeba było odebrać ich Noc Kupały. Ale pospólstwo raczej niechętne było pozbywaniu się okazji do świętowania, więc jakże ich przekonać do rezygnacji z pogańskich zwyczajów? Pomocny okazał się święty Jan, który swe święto obchodzi akurat tuż po Nocy Kupały. Tak więc Kościół nagiął lekko tradycję naszych przodków, aby już kilka pokoleń później wszyscy uważali, że to przecież chrześcijańska tradycja z dziada pradziada.
Bies, źródło: Bestiariusz Słowiański
Mieli Janowie kilka wieków spokoju, gdy nagle znów okazali się niezbędni, aż do czasu, gdy na horyzoncie pojawił się... nowy Jan, heretyk tym razem. Bo jakże inaczej lubujący się w bogactwie Kościół mógł nazwać księdza, który krytykował hulaszczy tryb życia dostojników kościelnych? Mowa oczywiście o Janie Husie, prekursorze protestantyzmu. Miecz zwalczaj mieczem, Jana zwalczaj Janem – zaraz odnalazł się kolejny śmiałek, zmarły niedużo wcześniej Jan Nepomucen, którego z czasem uczyniono świętym. 
Gumiennik i Dziady, źródło: Bestiariusz Słowiański
Skoro raz okazał się męczennikiem, to czemu miałby nie posłużyć w kolejnej wojnie? Tak więc czeskie duchowieństwo stawiało pomniki Jana Nepomucena gdzie popadnie, aby poprzez ogłupienie zwalczać wśród chłopstwa chęć do siania herezji i szerzenia reformacji? Bo niby co, słyszeliście o wielkim Janie, który chciał ukrócić rozpustę duchowieństwa i zmniejszyć podatki chłopom? Toż źle usłyszeliście, wszak TO jest NASZ Jan, pewnie o nim słyszeliście – ale on przecież zupełnie co innego nauczał.
Tak więc rozpowszechniło się stawianie nepomuków gdziekolwiek tylko czeskim władzom się spodobało. Modzie tej uległ i Dolny Śląsk, wtedy pod protektoratem czeskim będący, nie ominęło więc i Leśnicy. Tuż przed zamkiem postawiono nepomuka, coby wiary wśród ludzi pilnował, skorzej do wyznawania swych grzechów nakłaniał, a i z czasem plac świętojańskim nazwano.

Baba wodna, źródło: Bestiariusz słowiański

CK Zamek przywraca stare tradycje

Wieszczy, źródło: Bestiariusz Słowiański
Ale kiedyś musiał nadejść kres temu religijnemu zniewoleniu. Najpierw były przymiarki – i pod pretekstem konwentu fantastyki ściągnięto na teren zamku czarownice i czarowników. Niby prawdę historyczną rozgłaszając, przypomniano społeczeństwu pradawne słowiańskie tradycje. Jednak to nie był krok ostateczny: ostatnio ściągnięto do zamku całe zoo słowiańskich potworów, zjaw i innych straszydeł. W korytarzach zamku zaroiło się od rusałek, wiedźm, ogników, dziadów, biesów, gumienników, wieszczy... że niby wystawa taka... Na noc oczywiście zamek jest zamykany, więc potwory te w żaden sposób wyjść na zewnątrz nie mogą. Jednak wszyscy wiemy, że jest w zamku takie okno, jedno takie, które nigdy się nie domyka, więc jakby się miało domknąć dzisiaj? A o północy, zaraz gdy skończę pisać te słowa, tym właśnie okienkiem wyjdą sobie wszystkie na zewnątrz, i zapraszając do pomocy topielców z pobliskiej Bystrzycy wszystkie razem udadzą się odwiedzić świętego Jana z pomnika, wyciem swym, strachem, i czym popadnie z pomnika zepchnąć się go postarają. A gdy już pierwszy bastion padnie, tak potem na resztę Wrocławia, a z czasem i Polski się rzucą, aby przywrócić tu stare, słowiańskie tradycje naszych przodków, i obalą nowy porządek, w którym to noc świętojańską, a nie Kupały się obchodzi...
Więc może lepiej jeszcze jutro odwiedzisz Zamek i pod pozorem obejrzenia wystawy "Bestiariusz słowiański" oddasz pokłon słowiańskim strachom, aby potem nie traktowały cię jak wroga? Jak zapewniają organizatorzy, jeszcze w niedzielę masz szansę...

Wszystkie rysunki pochodzą z książki "Bestiariusz Słowiański" wydanej przez Wydawnictwo OSZ z Olszanicy.
Autorzy rysunków: Paweł Zych i Witold Vargas

Smerfy znów we Wrocławiu

$
0
0
Być może jeszcze niektórzy pamiętają Paradę Smerfów we Wrocławiu? 2 lata temu, gdy pogoda nie była tak kapryśna jak w tym roku, trasą od Hali Ludowej do Pasażu Grunwaldzkiego przeszła grupa smerfów. Była to akcja promocyjna związana z premierą pierwszej części pełnometrażowego filmu o niebieskich stworach. W tym roku wypada premiera 2 części przygód smerfów – więc znów nie omieszkały  odwiedzić naszego miasta.

Wnętrze domku... Łasucha?

U Papy Smerfa w chatce
Tyle, że w tym roku smerfy nie wjechały tak barwnym korowodem. Nie było żadnej parady, ot, po prostu, po weekendowym deszczu, wyrosły sobie na rondzie Reagana grzybki – a w nich oczywiście zamieszkały  smerfy.
A gdzie smerfy – tam i dzieci. Zjechało się ich mnóstwo z całego miasta, a pewnie i z okolicznych wiosek, aby zapoznać się z bohaterami swych ulubionych bajek i porobić sobie pamiątkowe zdjęcia. A przecież obok zwykłych smerfów, były i te najbardziej znane, jak chociażby Papa Smerf czy Smerfetka. Zwłaszcza niebieskoskóra blondynka robiła furorę wśród odwiedzających dziś Pasaż Grunwaldzki, bo oprócz dzieci, ewidentnie flitrowała z wszystkimi mężczyznami, wprawiając ich w błogi zachwyt.

Smerfetka rozbawiała nie tylko dzieci


Papa Smerf ochoczo
przyjmował gości
W czasie deszczu dzieci się nudzą – jak brzmią słowa piosenki Kabaretu Starszych Panów. I choć pogoda sprzyjała zabawom na świeżym powietrzu, organizatorzy nie zapomnieli  o zorganizowaniu zabaw dla dzieci. Tak więc były konkursy biegania czy konkursy wiedzy o smerfach, w których można było wygrać smerfowe nagrody. Nie zapomniano także o rodzicach – ci na przykład mieli zadbać o czystość smerfowych maleństw. A żeby takiego niebieskiego stwora umyć – najpierw przecież trzeba go wrzucić do wanny. Więc i dla dorosłych były zawody polegające m.in. na wrzucenia smerfa do mini-basenu (oczywiście niebieskiego) wypełnionego wodą. Gdy już taki smerf znajdował się w wodzie, to bez problemu radził sobie z pływaniem – tyle, że spora część gumowych „smerfokaczuszek” raczej lądowała na twardych płytach chodnikowych.
Podsumowując, myślę, że organizatorzy zrobili niezłą zabawę dla dzieci, przy okazji promując najnowsze dzieło Raja Gosnella. Pozostaje jedynie pytanie, czemu Smerfy odwiedziły Wrocław z tak dużym wyprzedzeniem – czyżby Wrocław został oceniony jako mniej ważny, i dlatego wszelkiego typu atrakcje promocyjne w naszym mieście są tak odległe od właściwej premiery?




To do zobaczenia... przy kolejnej części Smerfów!!!

U Bilba na urodzinach

$
0
0
Chociaż to na końcu świata,
Jestem i się kłaniam w pas,
Bo, by Tolkiena myśl rozsławić,
Jest potrzebny niezły las.

ref. Hej! Hej! Usiądźcie w koło!
Hej! Niech popłynie śpiew!
Niech usłyszą lasy, góry,
Że dziś jest TolkFolku dzień!
Nifrodel, TolkPiosenka


Dawno, dawno temu (czyli przedwczoraj), w odległej krainie Piławie Górnej (dokładnie 67 kilometrów od Wrocławia), licznie zebrani przedstawiciele Śródziemia (w liczbie osób....)... (zza monitora słychać kilka głuchych uderzeń pałką o jakieś workowate ciało).
No dobra, przepraszam, troll jakiś się zabrał ze mną na stopa do domu, i uparcie stał mi nad klawiaturą co chwila próbując prostować tekst. Więc żeby nie było – fakt, niby tylko 67 kilometrów od Wrocławia, to jednak w miejscu tak odległym od cywilizacji, że dochodzi tam tylko jedna nitka utwardzonej drogi. Z pewnością i tą by zwinęli aby nie zeżarły jej pędzące na ucztę wygłodniałe orki, jednak sami wiecie jak to z polsko-urzędniczą opieszałością bywa– nie zdążą na czas, ale potem przecież wykażą że cel został osiągnięty, drogi asfaltowej nie ma (orki zeżarli)... słowem, sukces panie dziejku, sukces pełną parą!


To może jeszcze raz od początku:

Całkiem niedawno temu, w krainie tak odległej, że nawet drogi asfaltowe tam się powoli kończyły, wielki podróżnik i amator przygód Bilbo Baggins(tak, niziołku, miałem nie przeklinać – ale przecież piszemy o Bilbie Bagginsie, więc przekleństw „podróżnik” i „przygoda” trzeba użyć, przecież to „niedobry” hobbit był) postanowił urządzić imprezę urodzinową. I choć reszta współbratymców-hobbitów powinna być szczęśliwa, bo przecież huczne imprezowanie to to, co niziołki lubią najbardziej, to już perspektywa zamieszkania pod mroczną górą Mordoru już nie brzmiała tak pięknie. A jednak... gości było mnóstwo, więc i bez przedstawicieli Mordoru obyć by się nie mogło. Bo choć wróg wciąż pozostaje wrogiem, to przecież cóż byłaby to za potwarz nie zaprosić jednego z największych władców Śródziemia, cóż za potwarz z jego strony z kolei i do kolejnej wielkiej wojny powód doskonały, gdyby zaproszenia nie przyjął i chociaż przedstawicieli swoich nie wysłał. A żeby jednak nie kusić losu otwartym przejazdem przez ziemie Śródziemia (bo jeszcze by ktoś spuścił łomot pokojowej wyprawie Mordoru – w końcu wróg to wróg, oberwać musi), to Sauron zaprzągł swe orki do przekopania ogromnego tunelu pod górami i wyżynami, aż do lekko pagórkowatego Hobbitonu. I tak oto w sielskim i przepięknym krajobrazie wyrosła góra przeohydna, która już pewnie na wieki zostanie na pamiątkę tych urodzin.

5. A nocą na Wichrowym Czubie
Nazgule napadną nas szczerze.
Nazguli ja bardzo nie lubię,
Aragorn pochodnią ich spierze.

6. Król Nazgul jest na Pelennorze,
dziabniemy go od tyłu szpetnie;
gdy on wrzaśnie z bólu, to może
Księżniczka mu głowę obetnie.
Adiemus, Żale Szeloby

No dobrze, to skoro o gościach mowa – to któż zacny przyjechał i z jakich to przeodległych krain przybył? Oczywiście oprócz wspomnianego już Mordoru godnie reprezentowanego przez grupę radosnych Nazguli (a co, przecież na pokojowej imprezie byli, nie na misji wojennej), były też wojska Gondoru, okazji do zdobycia darmowego pokarmu nie omieszkała pominąć pajęczyca z Mrocznej Puszczy. Mnóstwo gości zacnych było, których teraz ciężko by wymieniać, z krain tak odległych jak i mało znanych komukolwiek w Śródziemiu jak leżąca za wysokimi górami Czechlandia czy oddzielona morzami i oceanami Irlandia, gdzie poza podróżą statkiem dostać się można tylko na grzbietach najtwardszych i najsilniejszych Orłów. I choć sam Obieżyświat przez niektórych złośliwie Łazikiem nazywany osobiście się nie stawił, to i bez przedstawiciela tego najważniejszego rodu ludzkiego się nie obyło. Tak więc na miejsce przybył i kronikarz Ivellios, który raporty swe z pewnością Obieżyświatowi spisywał.
Aaa, nawet Gollum się jakoś przypałętał. Choć nie wyglądał na zainteresowanego ani ucztą, ani balami – to jednak kronikarski obowiązek nakazuje i jego uwzględnić w swym zapisie, choć jeno tylko ryby na swój użytek w jeziorze próbował upolować.


Na urodzinach, czyli tańce, hulanki, swawole


U Bilba na urodzinach
Jest Nazgul, jest Eowina, 
Więc Comhlan tańczyć zaczyna, 
Do muzy Faunów i Strays. 
Tekst własny na podstawie tekstu
"U cioci na imieninach" (Szwagierkolaska)

A skoro urodziny, to oczywiście muzyka, śpiewy i tańce. Takoż i na miejscu spotkać można było najznamienitsze zespoły muzyczne, przy których swoje pląsy odstawiano. Ale i o tych mniej roztańczonych pomyślano, najznamienitszych tancerzy nakłaniając aby swymi umiejętnościami się podzieli i nawet tych o drewnianych nogach tańczyć nauczyli. Bo któż to widział, żeby na tak znamienitej imprezie nie wytańczyć się, nie wybalować. Tak więc przy skocznych nutach muzyków ze Straysu i Faunu hulanki odstawiali tancerze Comhlanu, a i wśród nich także pozostali goście.


1. Kiedy Pierścień dostaniesz i Nazgul cię ściga, 
Kiedy trolle cię złapią albo orków drużyna, 
Gdy Szeloba cię dorwie i jest bardzo źle, 
Tańcz z hobbitami i nie przejmuj się! 

ref. Tańcz, tańcz, tańcz z nami ty, 
Tańcz z hobbitami, by wióry szły. 
Wypij aż do dna za przygody złe,
Tańcz z hobbitami i nie przejmuj się. 
Maniaiel, Tańcowanie z hobbitami

Ech, jakże stroje piękne prezentowały niewiasty, pełne ozdób kolorowych i krętych linii. Jakże dumnie nosili się mężczyźni w swych zbrojach paradnych i strojach balowych, z przypiętymi pasami u boku. I choć bez drobnych utarczek się nie obyło (bo cóż to za impreza, po której nie ma kilku rozbitych głów?), to incydentów większych nie odnotowano. Aby jednak dopełnić kronikarskiego obowiązku poniżej zapisuję, że z bojowych zaczepek skwapliwie korzystali przedstawiciele Czechlandii, którzy głównie między sobą fechtunek ćwiczyli, sporadycznie jedynie przyuczając niziołkowatą ludność tubylczą . No i sowa chyba kilku osobom podpadła i na zbiorowe obicie zasłużyła, należy jednak podejrzewać, iż było to działanie celowe – wszak dopiero dzięki temu swego zimowego opierzenia się wreszcie pozbyła, mając nadzieję, że wreszcie wyrosną jej bardziej eleganckie piórka letnie.





Potem przyszła znowu grupa,
Z ogromnymi toporami.
Ostała się kości kupa,
Bo bawiły się z orkami.
A te bębny nadal dudnią,
Ależ one mnie wkurzają!
Cóż te orki znowu knują?
Może wreszcie gości mają?
Preciousss, Żale Balroga




Czarownik zawsze na czas



Choć zaraz pewnie ktoś oburzony rzeknie: Ale jak to tak, urodziny Bilba bez Gandalfa? Ależ skądże, Gandalf oczywiście był. Jednak do tej pory o tym nie wspominałem, bo skończyć opowieść przedwcześnie bym musiał. Wszak Gandalf przybył dopiero na samiuśki koniec imprezy, sierota jakaś nie rozumna kontekstu rzekła nawet, że Gandalf się spóźnił. Wszak jednak wszyscy wiemy, że czarodziej nigdy się nie spóźnia. Tak i Gandalf dokładnie na czas przyszedł, ani trochu za wcześnie na wypadek wszelaki, ani też nawet trochu za bardzo się spóźnił – dokładnie w swój czas utrafił. Bo gdy już muzycy ze zmęczenia wielkiego grać poprzestawali, gdy wesołym tancerzom sił już nie stawało, by bawić się dalej – wtedy właśnie na wielkiego Gandalfa przyszła pora. A wraz z Gandalfem smok wielki przybył, a z łusek jego światłość wielka tak biła, że oczy przymykać mocno trzeba było, a i aparat przed spaleniem matrycy od światłości owej ratować. A jednak bać się smoka nie trzeba było, bo poza światłością wielkiego żadnego zagrożenia nie robił, przez Gandalfa przecież wyczarowany. A gdy już smok już przygasł, to w powietrze poleciały rakiety wszelakie i inne fajerwerki, rozpryskując się tysiącem gwiazd na nocnym nieboskłonie.



























Do domu wracać pora


 A kiedy po naszej wyprawie
do domu w końcu wrócimy,
w "Kucyku" czas się nie dłuży,
gdy tę piosnkę przy piwie nucimy.
Adiemus, Żale Szeloby

Takoż i odbyła się uczta urodzinowa u Bagginsa Bilba, hobbickiego podróżnika i amatora przygód, jednak to jeszcze nie koniec opowieści. Wszak droga powrotna pozostała, a ta do najprostszych nie należała. O żarłocznych orkach wyjadających asfalt już wspominałem, jednak tragiczne efekty ich obżarstwa dopiero w drodze powrotnej poznałem. Tak więc drogi prostej nie było, jeno jakieś dróżki wąskie, wijące się zakosami niczym rzeka wśród gór, niczym wędrowiec trawersem zbyt stromą górę zdobywający. I żadne nowoczesne gpsy nie pomagały, a i na czary Gandalfa liczyć nie mogłem, bo ten w innym kierunku się udał, tak jeno sztuka kartografii według pradawnych papierowych map mi pozostała. Tak więc, niczym wędrowiec szukający bramy do swojej, wrocławskiej rzeczywistości magicznej, podróżowałem po nocy po drogach krętych. A nawierzchnia dróg tych nie mogła się zdecydować, czy to jeszcze do tej, czy może do tamtej rzeczywistości należy, tako więc i liczne dziury ciągle pod kołami wozu powstawały. Tako więc dnia następnego i głowa od tych wszelkich wybojów, wykrotów i wertepów bolała...


Kiedy my wrócić do dom, zaraz włączyć sieć
I w bezokolicznikach pisać to, co chcieć.
Z Tolk Folku sprawozdanie pisać właśnie tak,
Niech adminów trafić szlag!
Achika, Hymn TolkFolku 2005


!!!UWAGA!!! OGŁOSZENIE SPONSOROWANE PRZEZ MORDOR!!! UWAGA!!!
(redakcja nie ponosi żadnej odpowiedzialności za treść ogłoszeń, a w szczególności za nakłanianie do przestępstwa, wszczynania wojen i zachowywania się w sposób niegodny hobbita)
Ten podły, zgniły hobbit znowu ukradł nam pierścień (aha, miałem nie mówić po mordorsku, tak oficjalnie znaczy się? To już się poprawiam - Sauron)
No więc, w trakcie uczty urodzinowej, jeden z naszych Nazguli zgubił niewielką, złotą obrączkę z dyskretnym grawerunkiem. Ma ona wielką wartość sentymentalną dla właściciela. Znalazca proszony jest o kontakt pod adresem: 
Barad-Dur 1
13-666 Mordor

Ach, gdybym ja miał pierścień taki,
poszłyby za mną wszystkie chłopaki, 
Sauronowi spalić chałupę. 
I tatę mógłbym kopnąć w dupę... 
Boromir blues, Boromir blues.
Adiemus, Boromir Blues

Wrocławskie zapowiedzi kulturalne

$
0
0

Tytus – Reaktywacja 

Jeszcze do niedawna Wrocław praktycznie nie istniał na komiksowej mapie Polski. Można jednak powiedzieć, że dużo się w tej kwestii zmieni w najbliższym czasie, i to zarówno z inicjatywy Urzędu Miejskiego, jak i ze strony prywatnych wydawnictw. I pomyśleć, że cała ta spójna historia zaczyna się od otwarcia pierwszej w Polsce galerii komiksu w leśnickim Zamku...

Ale wracając do szczegółów. Tytusa, Romka i A'tomka znają chyba wszyscy, więc ciężko się o nim rozpisywać. Jednak zaskoczeniem będzie, że kolejne jego przygody odbyć się mają w Mieście Spotkań. Tak, tak, to właśnie tutaj ma spotkać swoją przyszłą wybrankę serca i się osiedlić – ale przy okazji zapoznać czytelnika z historią Wrocławia, ze szczególnym uwzględnieniem bitwy pod Psim Polem. No i przy okazji ma obserwować przygotowania Wrocławia do stania się Europejską Stolicą Kultury, baaa, mam dziwne wrażenie, że ma się stać maskotką ESK 2016. No cóż, pożyjemy, zobaczymy, na razie trzymamy kciuki za jego poszukiwania współmałżonki i bacznie obserwujemy jego wpisy na temat imprez kulturalnych w mieście na facebooku.


Komiks o bł. Czesławie

No cóż, dziwiło mnie, czemu akurat bitwą pod Psim Polem miał się zająć Tytus. Choć Kadłubek w swych kronikach zapisuje, jak to psy rozwłóczały padlinę po zabitych żołnierzach, historycy dziś dosyć jednoznacznie twierdzą, że bitwy tej nie było. Czyż nie lepiej byłoby, gdyby Tytus pomógł Czesławowi Odrowążowi w obronie miasta Wrocławia? Kule ogniste– to wiemy wszyscy, ale czy efekt „kary boskiej” nie wzmógłby się jeszcze bardziej, gdyby wśród wystraszonych grzeszników zaczął biegać „czarny diabeł” kłując swymi widłami co bardziej wystraszonych i krzycząc na nich „Tyś mój”? Świetnie pasowałoby to do psotnej natury Tytusa, okazuje się jednak, że komiks o obronie Wrocławia przez błogosławionego Czesława już powstaje. Choć mało mi wiadomo na temat tego komiksu, to jego autor, Juliusz Woźny, już się rozpisuje, jak bardzo efektowne (i 3D) będą kulminacyjne sceny obrony miasta. Zresztą polecam przeczytać jego wypowiedź.

Tequila, czyli heroina produkowana we Wrocławiu

Kolejny komiks który zostanie wyprodukowany we Wrocławiu to Projekt Tequila. Niestety, pisząc o wrocławskości tego projektu, trzeba uważnie dobierać słowa. Bo choć projekt sygnowany jest przez wrocławskie wydawnictwo „Dobre historie”, to już powstać będzie raczej w Lublinie, pod zwinną ręką tamtejszej rysowniczki Kasi Babis. Na szczęście po akcji zbierania funduszy metodą crowfundingu, wydawnictwu udało się zebrać kwotę wystarczającą na ruszenie z produkcją post-apokaliptycznego komiksu w konwencji pulp, jak przystało na wydawnictwo specjalizujące się w weird-fiction. Więcej info na blogu projektu.




Wampir ze Ślęży, czyli polish horror

Polish horror to kolejna produkcja tworzona we Wrocławiu. W przeciwieństwie jednak do poprzednich projektów, nie chodzi o książkę, komiks czy inną formę słowa pisanego. Polish horror to projekt z kategorii X muzy, który ma nawiązywać do słowiańskich wierzeń. Podobnie jak w przypadku Waniliowych Plantacji Wrocławia (Andrzej Ziemiański), tak i tu kluczowym dla całej akcji miejscem będzie pobliska góra Ślęża. 
Jak na razie, wciąż jeszcze nie wiadomo, jakie nazwiska pojawią się wśród napisów końcowych (wspomina się m.in. o Andrzeju Grabowskim), wiadomo jednak, że jedną z głównych ról zagra wrocławska studentka, Justyna Pawlicka znana młodzieży z konkursu Top Model, a za kamerą stanie także wrocławianin, Dominik Matwiejczyk. 
Niestety, w żaden sposób nie udaje mi się skontaktować z ekipą filmową, jeśli więc moglibyście w  jakikolwiek sposób pomóc  – będę bardzo wdzięczny.

Piąty jeździec 
Tak, jak polish horror ma być projektem w pełni profesjonalnym, kręconym w stosunkowo krótkim czasie, to w tej kwestii jego przeciwieństwem jest Piąty jeździec. To także film wampiryczny, jednak kręcony amatorsko przez wrocławskich fanów fantastyki. Tak więc jeśli wśród twarzy związanych z tym projektem rozpoznacie kogoś kogo znacie z cosplayów czy któregoś z wrocławskich klubów fantastycznych - to najprawdopodobniej zgadliście poprawnie. Dodam więc tylko, że za całość odpowiada Michał Wolski, organizator zakończonych niedawno spotkań z nieśmiertelnymi, a wśród aktorów pojawia się znany całej Polsce językoznawca - profesor Jan Miodek. No cóż, na razie dostępny jest tylko trailer, ale już widać, że twórcy umiejętnie wykorzystują wrocławskie klimaty...


Błogosławionemu Czesławowi - na jego 50-tą (300-tną) rocznicę

$
0
0
Błogosławiony Czesław Odrowąż, od 50 lat patron Wrocławia. Ten jakże powszechnie znany fakt, nagle okazał się wielkim problemem, gdy zacząłem szukać dokładnej daty. Bo choć rok 1963 przestępny nie był, to jednak te swoje 365 dni miał. Więc kiedy napisać o naszym patronie od kul ognistych? 
Okazuje się, że informację tą nie tak łatwo znaleźć w internecie. Może pomocą by służyła jakaś porządna książka o historii miasta stu mostów, jednak internet konsekwentnie podaje tylko rok. 

Bo to w sumie wygodne. Po co organizować jakieś rocznice w środku wakacji, gdy znaczna część mieszczuchów i tak się gdzieś urlopuje, z reszty całkiem spora grupka spalona niemiłosiernymi upałami woli byczyć się nad jakimś pobliskim jeziorkiem czy zalewem... zdecydowanie lepiej sobie wybrać jakiś przyjemny czerwcowy wieczór, a durne pospólstwo niech się cieszy.
Ja tam wolę być bliższy właściwej dacie (choć lekka obsuwa mi się niestety wkradła), dlatego o przedstawieniu z błogosławionym Czesławem piszę dopiero dziś. Jakoś nie trafia do mnie argumentacja „bo przed wakacjami więcej wiernych będzie”, a dodatkowe półtora miesiąca z pewnością pozwoliłoby na usunięcie wielu fuszerek.

Ale zaczynając od początku. 19 czerwca postanowiłem się wybrać na przedstawienie mówiące o historii patrona naszego miasta. No, kulami ognistymi rzucał, więc z fantastyką to on na pieńku raczej nie miał. Jednak podobnie jak z datą ogłoszenia go patronem miasta, tak i z informacją o upamiętnieniu tej daty też zbyt prosto nie było. Niby wszystkie gazety o tym pisały, niby radio się rozpisywało, niby swoją własną stronę miał błogosławiony... co do czego, nikt nigdzie wolał nie napisać ani kiedy, ani gdzie. „Po mszy” (a kto wie, czy tak ważna msza nie zostanie specjalnie wydłużona do Bóg wie ilu godzin, aby podkreślić dostojność i wagę tego wydarzenia), „w kościele” (co jest dosyć szerokim pojęciem)... słowem, z jednej strony przez przypadek trafiłem na jakąś próbę chórku kościelnego, z drugiej – żeby nie zaczynała się ona dobrą chwilę przed samą inscenizacją, to nawet bym nie domyślił się, że jestem w niewłaściwym miejscu. 
Na szczęście jakoś dotarłem na właściwe miejsce o właściwej porze, przy okazji zwiedziłem jedyną niezniszczoną w trakcie oblężenia Festung Breslau kaplicę w kompleksie św. Wojciecha... przy okazji załapałem się na wystawę prac dziecięcych przedstawiających błogosławionego od kul ognistych.


W zasadzie, to nie miało być przedstawienie teatralne, a spektakl wzorowany na średniowiecznych misteriach. Zapowiada się ciekawie? Zacznijmy od tego, że nie widziałem spektaklu, a jedynie jego transmisję. Tak, tak, bo organizatorzy postanowili z jednej strony urozmaicić spektakl umieszczając go w kryptach kościoła, z drugiej strony odebrali widzom możliwość obejrzenia czegoś na własne oczy. To był pierwszy minus, który pogłębiały duże fuszerki techniczne. Po pierwsze, jakość obrazu rodem ze starej kasety VHS, i to takiej najgorszego możliwego sortu. Po drugie, zbyt mały ekran przez który dół obrazu gdzieś magicznie znikał. Początkowo zastanawiałem się, kto uczył operatora kamery tak beznadziejnego kadrowania, momentami wręcz odpychającego... potem zrozumiałem, że to nie on jest winien.

Słowem, kiepska retransmisja na żywo. A skoro już ktoś zdecydował się na odcięcie aktorów tego przedstawienia od współczesnej rzeczywistości – to co robiły tam ubrane w jeansy i współczesne ubrania pociotki nie wiadomo kogo? Czy oni też, podobnie jak reszta widzów, nie mogli sobie siedzieć w głównej nawie kościoła i stąd obserwować poczynania młodzieży? Pewnie przed Bogiem nie ma równych i równiejszych, jak widać w kościele niestety tacy są, no i musieli skorzystać z „należnych im praw”.
W świetle tych wad to, że „spektakl wzorowany na średniowiecznych misteriach” okazał się odczytaniem kronikarskiej prozy stanowi już jedynie drobiazg. Niestety, nie mogę ocenić pozytywnie działań dorosłych, którzy naprawdę starali się jak mogli, aby doznania z przeżytego spektaklu były zbyt wysokie, a już nie daj Boże misterne... misterne doznania, to cię czekają w raju, jak zasłużysz, a na razie śmiertelniku przypomnimy ci, żebyś nie oczekiwał zbyt wiele...

Na szczęście zupełnie inne było podejście młodzieży odgrywającej poszczególne role spektaklu. Powiem więcej: gdyby nie oni, nie wytrzymałbym nawet na tyle długo, żeby zrobić kilka zdjęć ekranu na tle gotyckich witraży. To oni sprawili, że choć z poczuciem oszukania, zostałem do końca. To oni sprawili, że nudny, kronikarski tekst nagle stał się żywym słowem, emocjami, przeżyciami człowieka. Ot, nie, nie było idealnie – raz nawet zdarzyło się komuś zapomnieć tekstu w połowie swojej kwestii – ale mimo to, otaczający go rówieśnicy zachowali się w sposób godny mnisich przebrań. 

Cóż więcej powiedzieć? A najlepiej już nic – bo skoro samo wydarzenie już zostało żeby „wszystkim pasowało przyjść”, to czyjeś nieprzyjście można traktować jako brak zainteresowania. Poza tym, resztę niedoróbek lepiej przemilczeć, a tego co się udało nie oddadzą słowa. Błogosławionemu Czesławowi życzę jednak na przyszłość rocznic równie spektakularnych jak jego obrona Wrocławia, a nie nudnych jak sesja rady miejskiej ku jego uczczeniu...



Nadodrzański smokokrasnal

$
0
0
Miało być o cosplay-walku, który odbył się tydzień temu. Niestety, z relacji zaufanej reporterki-cosplayerki okazało się, że naprawdę nie było o czym pisać. A że od dwóch tygodni żadnego wpisu na blogu nie było, to o szybką pomoc trzeba było poprosić wrocławskie krasnale.
Na szczęście te nie zawiodły, i w przeddzień moich urodzin postanowiły sobie zamieszkać prawie że pod moim blokiem. No, dokładniej jeden z nich, młodzieniaszek zwany Rozkwietnikiem. Spytacie, czemu nazywam go smoko-krasnalem? No spójrzcie sami – mordka jakaś taka gadzia, błona na trójpalczastej dłoni – no zwykłym krasnalem go ciężko nazwać. No i jak na przedstawiciela rodu smoków wrocławskich, tak i on bez akcentów wodnych się obyć nie mógł. A że to jednak mieszaniec z krasnalem, to tym akcentem wodnym od utonięcia się odizolować musiał, i za atrybut odrzański sobie wybrał łódkę. Więc nawet jak z Nadodrza pójdzie się w naszej rzece ochłodzić, to wciąż nad Odrą będzie.

Trzeba przyznać, że buńczuczny ten nasz Rozkwietnik, irokeza na głowie postawił – niby, że symbol młodzieńczej energii i radości, bo go sobie dzieci tak umyśliły. No cóż, jak na razie Nadodrze ze swoimi artystycznymi kramikami zrobiło na nim takie wrażenie, że aż mu mowę odjęło. Zobaczymy, może jeszcze kiedyś opowie co sądzi o dzielnicy, w której odgrywa się akcja niejednego opowiadania czy powieści fantastycznej. 

Dzień, kiedy stłukła się tęcza

$
0
0
Festiwal Kolorów Wrocław 2013
Nad Mostem Szczytnickim rozpostarła się tęcza. Z pewnością byłoby to świetne zdanie na rozpoczęcie jakiejś fajnej bajki dla dzieci. Ba, gdyby nawet rozpisać się o promieniu zachodzącego słońca rozbijającym się na kroplach wody na setki kolorowych plamek – to może nawet dałoby się z tego jakiś romantyczną balladę dla dorosłych stworzyć...
...gdyby nie jedna głodna żyrafa z pobliskiego zoo. Bo przecież chciała tylko po świeży, zielony listek sięgnąć, znudzona codziennie tą samą, suszoną paszą... no i sięgnęła, przy okazji zahaczając głową o tęczę.

Festiwal Kolorów Wrocław 2013
Festiwal Kolorów Wrocław 2013     


Festiwal Kolorów Wrocław 2013
Nieuważny obserwator dopiero po chwili mógł coś zauważyć. Najpierw na "ciele" tęczy powoli wykwitały tworzące sieć „rzek” bardziej intensywne plamy, przypominające żyły na skórze człowieka. Potem jednak „żyły” te powoli zaczęły się rozszerzać, aby z czasem zająć cały obszar tęczy – a wtedy tęcza pękła z krystalicznym dźwiękiem delikatnie tłuczonego szkła. Zamknięte do tej pory kolorowe pyłki nagle rozprysnęły się we wszystkie kierunki, zasypując ziemię pod sobą kolorowym deszczem.

Festiwal kolorów Wrocław 2013

Bitwa na kolory
Powietrzu nie mogła pozostać dłużna ziemia, która nagle wpompowała mnóstwo, mnóstwo wody i energii życiowej w rosnące na niej kwiaty i drzewa, które z kolei też zaraz wybuchły wszystkimi kolorami tęczy. I obyło by się bez jakichś większych konsekwencji tego przypadkowego ruchu żyrafy, gdyby nie Ludzie.

Tak, zwykli, szarzy Ludzie, jakich na co dzień mijamy nawet ich nie zauważając. Kolorowy pył zaczął osiadać na ich ubraniach, a tam, gdzie ich ciało nie było niczym osłonięte, powoli zaczął przenikać tkankę skóry, a następnie rozpuszczać się w płynącej w ich żyłach krwi. A ta z kolei rozniosła kolorowo-aktywne cząstki do ich mózgów, wypełniające je doszczętnie Kolorową Radością.

Festiwal Kolorów Wrocław 2013

Festiwal Kolorów Wrocław 2013


Festiwal Kolorów Wrocław 2013
Wydawałoby się, że władze są na takie sytuacje przygotowane. Podobnie jak w przypadku Efektu w Pieczyskach, zgodnie z przygotowaną wcześniej instrukcją na miejscu momentalnie zjawili się jej przedstawiciele, szybko odwracając uwagę znajdujących się na plaży ludzi. Najpierw zaczęli rozdawać równie kolorowe, choć już nie koloro-aktywne proszki, zasłaniając się pretekstem namiastki indyjskiego święta Holi. Gdy tylko koloro-aktywny pył opadł na ziemię, podciągnęli na pobliskie wzgórze rurę z wodą i prysznicem, aby każdy mógł z siebie zmyć ten proszek, który zaraża Radością. Baaa, nawet przywieźli specjalne, dwukomorowe kapsułki Persila, żeby cały ten koloro-aktywny pył zmyć.

Festiwal Kolorów Wrocław 2013

Festiwal Kolorów Wrocław 2013
A jednak Ludzie nie dali się oszukać. Pozytywne wibracje, które wyparły z umysłów i serc obsypanych żyjącą tam wcześniej szarość, spodobały się chyba wszystkiem. Każdemu zatęczowionemu spodobał się ten niecodzienny stan Radości, który tak usilnie próbowano z niego wymyć, niczym chorobę jakąś zaraźliwą. Wielu jeszcze do wieczora pozostawało w tym kolorowym stanie, upajając się wynikającą z niego wesołością. I choć prędzej czy później  z każdego rozwiał się kolorowy pył, to jednak w ich umysłach już na zawsze pozostanie zakazane wspomnienie dnia, w którym rozbiła się tęcza. 

Festiwal Kolorów Wrocław 2013


Festiwal Kolorów Wrocław 2013
Więc jeśli kiedyś jadąc autobusem zobaczysz kogoś, kto ukradkowo chowa głowę, potem ją usilnie przeciera jakby chciał usilnie coś zetrzeć ze skóry, gdy na jego policzkach wciąż pozostaną niedoczyszczone kolorowe plamy – to pocieszająco poklep go po ramieniu, powiedz, że też znasz ten stan. A potem kup bilet do zoo, aby w naszym mieście było jak najwięcej żyraf – bo to chyba jedyne zwierzęta, które są w stanie dosięgnąć tęczy i ją rozbić choćby głową...

Festiwal Kolorów Wrocław 2013

Ludzie zamrożeni w metalu

$
0
0
Złoty Pan w Kapeluszu przed siedzibą jubilera
Człowiek z żelaza, człowiek z marmuru – to epickie filmy epoki komunizmu, mające podkreślić kult siły i pracy wśród proletariatu. Raczej jednak to nie one stały się inspiracją dla grupy wrocławskich buskerów, którzy ze wszystkich możliwych odmian tego stylu życia wybrali profesję „stacza”. Niczym zamrożone metalowe odlewy stoją lub siedzą w jednej pozie tak długo, aż ktoś wrzuci im do kapelusza brzęczącą monetę – a wtedy nagle ożywają niczym kukła pociągnięta za sznurki przez lalkarza, wykonują kilka gestów w podzięce, a potem z powrotem zamarzają w swej pozie. Niczym stary, porzucony robot czekający na rozkazy od człowieka w świecie, w którym dawno już wymarli wszyscy żyjący...
Niejedno miasto zyskuje na grze artystów ulicy. Uliczki pełne są nut odbijających się od każdego zaułka, od każdej ściany aby wreszcie dorwać zwykłego szarego przechodnia i wygilgać jego umysł, rozbawić, ubawić . I tyczy się to nie tylko uliczek – sam pamiętam, jak w podziemiach moskiewskiego metra wszechotaczał mnie dźwięk puzonu jakiegoś buskera, próbujący mnie osaczyć niczym nagrana muzyka patefonu doprowadzająca do szału Gustawa Kramera w filmie Wabank II. Przeżycie tak głębokie, że aż surrealizm do kwadratu...

Zamrożona w srebrze para młoda

Obrośnięty miedzią krasnal Pietrek
Niestety, rynek wrocławski to głównie wspomniani smętni stacze, którzy przez większość czasu niewzruszenie siedzą zanurzeni w swych znużonych rozważaniach. Bierne oczekiwanie na monetę przechodnia który łaskawie zlituje się nad nędznym życiem buskera, a nie próba rozśmieszenia czy rozbawienia widza, który dużo chętniej odwdzięczy się za wesoły spektakl. Niczym Han Solo zamrożony w bryle karbonitu... 

I tylko raz w roku wrocławski rynek staje się gwarny niczym duże europejskie miasto, tylko raz w roku masowo zjeżdżają tu buskerzy całej Europy aby wspólnie obchodzić jakże radosne święto artystów ulicy zwane Buskerbusem. I właśnie na nie chciałbym zaprosić dziś wszystkich zaglądających na bloga – bo już za kilka dni znów na wrocławskim rynku spotkać będzie można tylko metalowych staczy, a odgłos cygańskiej trąbki znów będzie rzadkością... 

Szedariada - 20 lat później, i 20 dni później

$
0
0
„Konwent jakiego jeszcze nie było” to hasło, pod jakim promowane było przez pewien czas zbliżające się już fantasy expo. Jako iż jednak od pewnego czasu organizatorzy podkreślają że to nie będzie konwent, a targi, to nagle zwolniło się chwytne hasło, i pasowałoby mi w ten sposób podsumować szedariadę. Bo z pewnością konwent „wspominkowy” to jednak rzadkość wśród konwentów. 

Zabieranie się do tego tekstu nie szło mi lekko. Bo po lekkim spowolnieniu na blogu nagle w ciągu 3 dni mam 3 tematy do opisania, a ciągle pojawiają się kolejne. Bo wredny korpo-szef (jak korpo, to przecież nie może nie być wredny) każe siedzieć w pracy w ilościach niebezpiecznie zbliżających się do karoshi... i gdy nagle znalazł się czas, to wpadłem na genialny pomysł: co prawda tekst napiszemy od razu, ale żeby było klimatycznie, to opis „Szedariady – 20 lat później” trochę opóźnimy – żeby pojawił się w sieci 20 dni później. Jednak gdy wyciągnąłem kalendarz i zacząłem liczyć – to nagle się okazało, że to właśnie jest te 20 dni później. Więc może tekst podwójnych 20-tek był szedariadzie przeznaczony?

Piatek - szedariady początek


Ale zacznijmy od początku. Piątek – weekendu początek, a więc i Szedariady. Niby miejsce odbywania się konwentu znałem już z coolkonu, jednak tym razem postanowiłem rzucić wyzwanie komunikacji miejskiej Wrocławia, więc dojazd mógł okazać się trochę trudniejszy. Na szczęście już z przystanku dawało się słyszeć odgłosy walki lodowych olbrzymów z krasnoludami, czemu towarzyszyły odgłosy kości turlających się po ośnieżonych zboczach stromo pochylonych gór... słowem, trafiłem bez problemu. Ba, nawet przy akredytacjach pusto było. Tylko dzięki temu na wspominkową prelkę Jacka Inglota trafiłem na czas, mimo jakże późnego wyjścia z domu. I z pewnością pradawne opowieści o prehistorii wrocławskiej fantastyki byłyby ciekawe dla ludzi, którzy ich nie słyszeli – ja tam jednak miałem wrażenie, że słyszę powtórkę z zeszłorocznego bloku na Polconie... i tylko pewne historie jakoś z innymi bohaterami były rok wcześniej kojarzone. Cóż, niezbadane są ścieżki ludzkich umysłów i niepamięci, a ja miałem okazję przekonać się, jak mocno na nasze zapisy w podręcznikach historii wpływa skleroza bohaterów pradawnych powieści.
Po prelce czas zrobić rozeznanie w terenie, żeby już więcej się nie gubić. Bo chociaż mapka była przejrzysta, chociaż konwent nie był rozrzucony po jakimś wielkim terenie (w końcu tylko 2 piętra w jednym budynku), chociaż topografia budynku nie była skomplikowana, to I sala prelekcyjna dała mi takiego łupnia w jej szukaniu, że wolałem więcej nie ryzykować. Czytaliście pratchettowskiego Morta? Rumak śmierci stojący na szczycie wieży nie był przez nikogo zauważany, bo było to zbyt absurdalne aby ludzki umysł mógł to pojąć – i tak samo lokalizacja pierwszej salki do prelek była dokładnie tam, gdzie nie wpadłbym, że w ogóle może być salka :)

Co wyszło z rekonensansu? Ano odnalazłem rpg-owców, nie odnalazłem cosplayowców, zawieruszyłem się w retrogralni. I pomyśleć, że Giana Sisters tak kiepsko wyglądała? Wtedy, gdy w nią grałem wydawała mi się bogatsza graficznie. Czy to efekt upiększania przez nas wspomnień z przeszłości? Czy może obraz generowany przez commodorka lepiej sprawdzał się na klasycznym, kineskopowym ekranie a współczesne lcd-ki nie bardzo sobie z nim radzą? Z pewnością obydwa te czynniki wpływają na odbiór, jednak wciąż uważam, że mimo gorszej (choć czasem i tu moje zdania są podzielone) grafiki, pradawne klasyki w stylu wspomnianej Giany czy Rick Dangerous o wiele wyprzedzają współczesne produkcje. A może to tylko większy młodzieńczy zapał do grania? Któż to może ocenić.
Współczesna wersja magnetofonu / stacji dyskietek do Amigi
Ze zmian w retrogralni, z pewnością dawało się zauważyć zwiększoną gęstość zapisu na „dyskietkach”/”taśmach” - bo nagle kilkaset gier znajduje się na małym prostokącie wielkości kilku centymetrów, a nie kilku cali. Z pewnością zewnętrzna pamięć flash emulująca stację dyskietek jest niesamowitą wygodą, z drugiej jednak strony zwłaszcza na konwencie wspominkowym dostępny powinien być zestaw magnetofonu ze śrubokręcikiem – chociażby tylko dla psychopatów spod znaku „Jestę hardkorę”. Na szczęście chociaż czytnik kart flash do commodorka uroczo pomrukiwał/popiskiwał niczym rasowa stacja dyskietek 5,25” SD/DD marki commodore.


Autobusem przez mroczne miasto

A tu czas szybko ucieka. A na autobus nie wypada się spóźnić – zwłaszcza na TAKI autobus. Specjalny autobus, ze specjalnymi biletami – i specjalną trasą poprzez meandry wrocławskich ulic i zakręty szedariadowej przeszłości. „Po prawej widzą państwo szkołę, w której odbyła się pierwsza szedariada, po lewej na wprost widzimy miejsce, w którym konwentowa bojówka postawiła silny odpór lokalnej mafii, z oczywistym udziałem strat w ludziach, zwłaszcza po stronie autochtonów”. Z pewnością taki przejazd potencjalnie miał moc sentymentalną – niestety, z braku nawet najprostszej szczekaczki i wielkości autobusu w niektórych miejscach nie słychać było ani opowiadań wspomnieniowych, ani opowiadań przewodnika. Tymczasem autobus sobie krążył wokół mego domu, miejsca, gdzie powstaje większość wpisów o Wrocławiu Fantastycznym, ba, w którymś momencie zajechaliśmy prawie pod dom Karen, wspaniałej cosplayerki... a wszystko po to, aby spóźnić się na pokaz specjalny wrocławskiej fontanny. No, nie popisał się Piotr Drzewiński, nie popisał, przewodnik turystyczny wycieczki: okazało się, że wynajęty bus nie może przejechać przez najpiękniejszy most Wrocławia, na stadion dojechaliśmy 15 minut przed włączeniem jego oświetlenia, na pokaz fontanny się spóźniliśmy, a większość trasy prowadziła przez nieoświetlone (czytaj: najmniej reprezentatywne nocą) ulice miasta. Myślę jednak (a wnioskuję także na podstawie opinii zwiedzających) nasze miasto zrobiło wrażenie na przyjezdnych, pokazując, że jest nie tylko fantastyczne, ale i piękne.

Szedariada - dzień drugi, czyli nagromadzenie atrakcji

Wnuku i jego prelekcja "w terenie"
Dzień drugi to ewidentnie dzień prelek. I pierwszej sali prelekcyjnej – tak, tej od konia niosącego Śmierć stojącego na szczycie wieży. Powiedziałbym, że jak tam wszedłem, to już nie wyszedłem – i prawie tak właśnie było. Tyle, że prowadzący świetną prezentację o średniowieczu Wnuku wpadł na jakże genialny pomysł, znany chyba każdemu jeszcze ze szkoły, by swoją „lekcję” zrobić na świeżym powietrzu. Niestety, na kolejną prelekcję ze względów technicznych musiałem się przenieść do jakże cywilizowanych pomieszczeń z rzutnikiem. Koniec końców rzutnik i tak nie zadziałał, prelkę można było równie dobrze w mniejszym gronie przeprowadzić z użyciem podręcznego netbooka, ale cóż... swoją drogą, mogłem sam wpaść na to, że na szedariadzie 20 lat temu nie było raczej komputerów, więc i ja nie powinienem z takich udogodnień korzystać :)
Spotkanie autorskie z Mają Lidią Kossakowską
Potem już były spotkania autorskie. Maja Kossakowska, Milena Wójtowicz – chociaż już nie pamiętam, o czym opowiadały, to pamiętam, że robiły to interesująco. Podobno niektórzy nie łączą talentu pisania i opowiadania – jednak z pewnością obydwie wspomniane pisarki są pod tym względem uniwersalne.
I gdy już wreszcie miałem zdradzić wspomnianą I salkę i udać się na prelkę o partyzantach RPG odbywającej się w innej salce – mój żołądek stanął w obronie wierności ideałom i wygonił mnie do pobliskiego grillbaru Galaktyka. I z pewnością nie wspominał bym o tym niegodnym uwagi incydencie, gdyby nie dyskusja z poprzedniego dnia na temat konwentowego cateringu. Że niby miało być tak pięknie, miało być tak cudnie... no, w przeciwieństwie do DF-ów obsługa wyrabiała się z tempem, jednak wolę gdy pierogi smakują jak pierogi. Zwłaszcza że w tym wypadku niezawodny leśnicki kebab-bar Dyktator raczej nie był pobliską opcją.

Korpo - przekleństwo czy dobrodziejstwo
w polskim zgniłym kapitaliźmie?

Tak to więc zamiast na partyzantów, trafiłem na prelekcję o złych korporacjach. Moim zdaniem, zły raczej był prelegent. Niby miało być nawiązanie do roku zajdlowskiego i jego twórczości: a w moich uszach wciąż obijały się słowa prelegenta „w swojej książce napisałem” (jakby ktoś miał wątpliwości, to oczywiście prelekcji nie prowadził sam Zajdel). Potem poziom poleciał niczym lawina z górki. Specjalista mówiący o korpo, który nigdy w takowym nie pracował, ale on przecież zna się najlepiej „bo on internety czytał”. No cóż, skoro miało być wspominkowo, to mi się przypomniała historia rodzinna, w której to wielce uczony ksiądz „wiedział jak wygląda życie w rodzinie bo on dużo książek w życiu czytał”. No cóż, niezbadane są wyroki boskie, i gdy niedużo później przyszło mu przyjść do naszego domu z kolędą, to na widok regałów z książkami uciekał niczym diabeł na widok wody święconej – a właściwie niczym diabeł na widok pękającej tamy assuańskiej zaraz po ogłoszeniu że całe jezioro Nassera wypełnione jest wodą święconą :) I choć w stosunku do swojego korpo wiele zarzutów bym miał, to wciąż będę się upierał że przy obecnej kulturze pracy w Polsce, to praktycznie wszystkie zachodnie korporacje nie-handlowe raczej podwyższają standard pracy w Polsce niż go obniżają. Ale ciężko to wytłumaczyć osobie, dla której praca to raczej nisko płatna ale bezpieczna praca nauczyciela i kto nigdy nie zaznał wycisku polskiego prywaciarza...
Chyba bunt przeciw jedynej słusznej idei dał mi siłę aby wreszcie trafić do innej salki. I myślę, że warto było posłuchać zarówno o historii, jak i przyszłości biblioteki Szedar. Ta na szczęście rysuje się kolorowiej, bo do pomocy doświadczeniu bibliotekarza, pana Henryka, powoli dołącza młodzieńcza energia nowej bibliotekarki, Pauliny, która z pewnością tchnie w bibliotekę nowego ducha. Byleby przy okazji pani chorąży nie wprowadziła tam też wojskowego dryla :)
A potem było już kolorowo, choć to właściwie inna impreza. Co prawda chciałem jeszcze odwiedzić blok o apokalipsie i w ten sposób przygotować się na ten moment, kiedy nad światem pęka tęcza a cały świat pokrywa koloro-aktywny opad. Ale jakoś tak zeszło „na korytarzach” (zwłaszcza, że wstydem byłoby nie skorzystać ze starego, zdezelowanego powielacza – zwłaszcza, gdy udało się odnaleźć kolejne fantastyczne opowiadanie o Wrocławiu. Teraz tylko czekać, kiedy spłonie willa na ul. Międzygórskiej – bo inaczej zdjęcia nie będą pasować do treści...

Wieczorku indyjskiego ciąg dalszy

A po burzy kolorów przyszło wrócić na konwent. Bo jakże to, skoro cosplayowców nie było, to jeszcze tribala odpuścić? Chociaż mój aparat swoje się już napatrzył, czasem swoim życiem ryzykując, to takiej atrakcji nie mógł sobie odpuścić – i ze swojej torby tak intensywnie za powrotem do szkoły nawoływał, że choćbym nie chciał, to nie potrafiłbym mu odmówić. A że ja też chciałem na kolorowy pokaz wrócić – więc po namiastce indyjskiego święta Holi miałem odmianę tańca indyjskiego. Tak, „wieczór indyjski” to zdecydowanie była największa atrakcja tamtego, urodzinowego dla mnie, weekendu...

Odgadywanie przeszłości zaostrza apetyt

Tymczasem gdy ja zachwycałem się nad wspaniałościami indyjskiego świata, niepostrzeżenie słońce skończyło swój obrót wokół nieboskłonu i zaczęło następny. Niekoniecznie dospani konwentowicze powoli zbierali się na grillbarowej ławeczce. Aleja dawnych sław powoli uzupełniała się także o tych, którym na starość na pełny konwent sił zbrakło, a jednak starych znajomych chcieli odwiedzić. A ci, którzy już drugi dzień męczyli swe umysły przypominaniem sobie starych historii – teraz rzucili swym mózgom kolejne wyzwania. Kim był ten człowiek, który dopiero co przyszedł? Jak wyglądał 20 lat temu? Coś tam w głowie świta – i nagle olśnienie: Czy to nie (tu wpisz imię dowolnego gracza, którego nie widziałeś od 20 lat)? Jedne zagadki były prostsze, nad innymi przyszło spędzić kilka minut – jednak w końcu udało się odświeżyć wszystkie stare twarze w pamięci. No i zaktualizować swoją „kartotekę” o wygląd współczesny dawnych współgraczy. 
Tymczasem z fantastycznej kuchni zaczął dobiegać jakże ponętny zapach. To Maja Lidia Kossakowska, jako największa (a w zasadzie chyba jedyna?) specjalistka od Grillbaru Galaktyka urzeczywistniała swoje wizje. I podobnie jak w książce, za kontuarem stanął wielki kucharz – Jarek Grzędowicz. I niech was nie zmyli jego sweetaśny fartuszek kuchenny z kotkami. Zaraz zaczęło się opowiadanie o kucharskim pogromie wśród tłumoczków. Bierzesz ich całe wiadro – i odrzucasz wszystkie, które nie przeżyły katuszy transportu. Potem poddajesz je skrajnym torturom – i znów selekcjonujesz te, które nie przeżyły. Obróbka mechaniczna – i wyrzucamy osobniki zbyt słabe, żeby to przeżyć. Potem próby nawracania patelnią i ogniem – i znów spora ich część odpada. Nawet co sprytniejsze osobniki próbujące oszukiwać, same już nie wiedzą co mają robić – ogłupiałe nie orientują się kiedy mają się otwierać, kiedy zamykać. A zafascynowany całym tym kulinarnym kunsztem obserwator, powoli zaczyna przestrzegać stojącego przed nim Pana Lodowego Ogrodu niczym sympatycznego, jowialnego kucharza z najlepszej restauracji w galaktyce – i tylko przypadkowy przechodzień potrafi dostrzec prawdziwe zagrożenie ostrzące sobie noże do zadania ostatniego ciosu.

I choć przed finałem nauk o znęcaniu się nad galaktycznymi tłumoczkami musiałem opuścić salę tortur zwaną kuchnią, to z pewnością jedną rzecz będę po wsze czasy: celem wydobycia zeznań ofiarę możemy nęcić, wędzić, opiekać, przypalać, itp. to jednego z nią zrobić nie możemy: GOTOWAĆ. Bo wtedy całe nasze starania idą na zmarnowanie...



*********************************************************************************

Podsumowując: z pewnością konwent wspominkowy nie jest typowym konwentem. I ciężko mi, konwentowiczowi od lat 2-ch, doceniać to, co osiągnęli starzy wyjadacze. Z pewnością pozwoliło mi choć trochę poczuć atmosferę konwentów sprzed 20 lat – jednak z drugiej strony, być może taki konwent powinien jednak pozostać wydarzeniem zamkniętym dla starej grupy wyjadaczy? Z pewnością brak zgrania objawił się w częściach przygotowywanych przeze mnie – a to się okazało, że sprzęt jest, ale nie do końca, a to coś co mgliście mi zostało przedstawione jako panel dyskusyjny nagle okazuje się prelką, którą muszę pilnie przygotować... mimo to, ostateczny bilans zysków i strat muszę zamknąć pozytywnie. Zwłaszcza w kwestii wiekowej. Po Polconie czułem się starcem, po słowach że skoro ktoś po 30-tce bawi się w fantastykę, pozostanie jej wierny po wsze czasy. Po reedycji szedariady raczej poczułem się jednak młodo: bo w grupie tych, co ciągle opowiadali „a w starych czasach to żeśmy takie rzeczy robili” ja wciąż czułem się jak ten, który dopiero za 20 lat będzie mógł mówić o tym, co się działo w starych czasach. I z pewnością wtedy będę potrzebował takiego konwentu jak Szedariada – wiele, wiele lat później.

Konkurs błyskawiczny - bilety na Kongres (na podstawie Lema)

$
0
0
(informacja o zniżkach dla fanów bloga na końcu tekstu)

Stanisław Lem doczekał się już kilku ekranizacji swoich dzieł, a reżyserowany przez Ari Folman "Kongres" jest najnowszą z nich. Choć oficjalna premiera filmu ma odbyć się w piątek, to już w czwartek film ten możecie obejrzeć na pokazie specjalnym w ramach projektu "Kocham kino" organizowanego przez Multikino.
Tak więc już w czwartek o godzinie 19-tej będziecie mogli rozsiąść się wygodnie w kinowych fotelach i po krótkiej zapowiedzi obejrzeć najnowszy film stworzony na podstawie dzieła najwybitniejszego chyba polskiego fantasty. Żebyście jednak już wcześniej mogli poczuć lemowski klimat, polecam poszukać poprzednich ekranizacji dzieł Lema i wśród nich wybrać taką, w której pojawią się scenerie wrocławskie lub chociaż dolnośląskie. Możecie sobie googlać po całym necie, choć z pewnością łatwiej będzie wam odnaleźć Lema na blogu - bo o jednej z miejscówek z tego filmu już pisałem. Ot, gdzieś w okolicach Legnickiej znajdowało się tajne laboratorium, w którym stworzono (człowieka) doskonałego.

W zamian za dobre odpowiedzi wysłane na adres mailowy:
wroclaw.fantastyczny@gazeta.pl wygrać możecie darmowe wejściówki.

Ale musicie być szybcy. Macie 24 godziny na wysłanie wiadomości.  Jutro o 19-tej blokujemy skrzynkę i wszystkie maile które przyjdą później, będą odrzucane. Około godziny 20-tej pod tym postem ogłoszone zostaną wyniki, a szczęśliwcy zostaną poinformowani o sposobie odebrania wygranej. Na odebranie wygranej i wygodne rozsiąście się w fotelu wrocławskiego kina Multikino w Pasażu Grunwaldzkim macie mniej niż 24 godziny - bo przecież prelekcja zaczyna się w czwartek o 19-tej. A przecież nie wypada się spóźnić na Lema.

I niech pilot Pirx będzie z wami w waszych kosmicznych podróżach!!!

(edited: 2013.09.11)
Zniżka dla fanów bloga! Chociaż wejściówki już zostały rozdane, to zapraszam do skorzystania ze specjalnej, zniżkowej oferty Multikina. Każdy, kto poda hasło "Wrocław fantastyczny" przy kasie, kupuje bilety za 12 złotych, zamiast 19-tu. Więc kogo z Was spotkam na seansie?
Viewing all 109 articles
Browse latest View live