Quantcast
Channel: Wrocław Fantastyczny
Viewing all 109 articles
Browse latest View live

Statystyki życia i śmierci miasta Breslaw

$
0
0
Jeśli oczekiwaliście, że we Wszystkich Świętych odwiedzę Fałszywy Cmentarz, to niestety, musicie jeszcze poczekać. Jego poszukiwania jeszcze trochę potrwają, a w międzyczasie pokażę Wam inne miejsca opisane przez wrocławskich pisarzy fantastyki. 
Kometa Halleya, źródło: TriviaChamp
Dziś chciałbym się jednak zająć nie miejscem, a pewną publikacją: statystykami życia i śmierci Edmunda Halleya. Większość z Was kojarzy pewnie go jako astronoma który odkrył powtarzalność przylotów komet nad Ziemię, i właśnie dlatego pierwsza z takich pieriodycznych komet, 1/P, została nazwana oficjalnie kometą Halleya. Zapewne niektórzy z czytelników bloga mieli szanse zobaczyć sławetną kometę gdy zbliżała się do ziemi w 1986 roku, zapewne też nastoletni czytelnicy dożyją kolejnej jej wizyty za niecałe 50 lat. 
Jaki jest jednak związek komety z Wrocławiem? Poza „Księciem astronomów swoich czasów" chyba żadnego. Tak więc nie o komecie chciałem dziś pisać, lecz o pracy napisanej przez astronoma, lecz także matematyka. To, o czym chciałem dziś pisać to jego dzieło „An estimate of the degrees of mortality of mankind, drawn from curious tables of the births and funerals at the city of Breslaw, with an attempt to ascertain the price of annuities on lives” (Ocena stopnia śmiertelności rodzaju ludzkiego, poczyniona na podstawie ciekawych tablic narodzin i pogrzebów w mieście Wrocław, z próbą ustalenia ceny rent). 


Kroniki życia i śmierci

Caspar Neumann, źródło: Wikipedia

This Defect seems in a great measure to be satisfied by the late curious Tables of the Bills of Mortality at the City of Breslaw, lately communicated to this Honourable Society by Mr.Justell, wherein both the Ages and Sexes of all that die are monthly delivered, and compared wiht the number of the Births, for Five Years last past, viz. 1687, 88, 89, 90, 91, seeming to be done with all the Exactness and Sincerity possible. 
Edmund Halley, An estimate of the degrees of mortality of mankind, drawn from curious tables of the births and funerals at the city of Breslaw, with an attempt to ascertain the price of annuities on lives

Jednak zanim zacznę pisać o tym dziele, napomknąć muszę o Casparze Neumannie, niemieckim kleryku i profesorze. Człowiek ten przez 5 lat tworzył specyficzny rejestr zgonów i śmierci mieszkańców miasta Breslaw. Stworzona przez niego baza danych zawierała rozbudowane dane na temat umierających, zawierająca zarówno dane o płci i wieku, jak i pełne informacje o narodzinach. Po co to robił? No cóż, Caspar Neumann analizował te dane aby obalić przesąd, że śmierć człowieka zależy od faz Księżyca. Wyniki swoich badań opublikował w książce „„Reflexiones über Leben und Tod bei denen Breslaw Geboren und Gestorben” (Rozważania nad życiem i śmiercią na podstawie narodzin i śmierci mieszkańców Breslaw). 


Wrocław - miastem wzorcowym?

Popiersie Edmunda Halleya,
źródło: Wikipedia
This City of Breslaw is the Capital City of the Province of Silesia; or, as the Germans call it,Schlesia, and is situated on the Western Bank of the River Oder, anciently called Viadrus; near the Confines of Germany and Poland, and very near the Latitude of London. It is very far from the Sea, and as much a Mediterranean Place as can be desired, whence the confluence of Strangers is but small, and the Manufacture of Linnen employs chiefly the poor People of the place, as well as of the Country round about; whence comes that sort of Linnen we usually call your Sclesie Linnen; which is the chief, if not the only Merchandize of the place. For these Reasons the People of this City seem most pro-|<598>per for a Standard; and the rather, for that the Births do, a smaller matter, exceed the Funerals. The only thing wanting is the Number of the whole People, which in some measure I have endeavoured to supply by comparison of theMortality of the People of all Ages, which I shall from the said Bill trace out with all the Accuracy possible. 
Edmund Halley, An estimate of the degrees of mortality of mankind, drawn from curious tables of the births and funerals at the city of Breslaw, with an attempt to ascertain the price of annuities on lives

Tylko dwóch lat potrzebował Edmund Halley aby dowiedzieć się o dziele niemieckiego pastora i na jego podstawie wysnuć własne wnioski. W swym dziele uznał Breslaw za miasto wzorcowe: miasto leżące w spokojnym obszarze kontynentu, nie będące portem odwiedzanym przez liczne rzesze obcokrajowców (niewielka migracja ludności). 
Na podstawie danych zgromadzonych przez Kaspara Neumanna, Edmund Halley określił wielkość miasta na 34 tys., z czego ponad 9 tysięcy to mężczyźni w wieku poborowym (między 18 a 56 rokiem życia). Statystycznie mieszkańcy Breslau żyli 33,5 roku. Na wynik ten zapewne miała wysoka śmiertelność małych dzieci, która według astronoma wynosiła 45% wśród osób w wieku 1-6 lat. Analizy te znane są obecnie pod nazwą wrocławskich tabel życia Halleya”. 
Praca Halleya nie ograniczyła się do zebrania i uporządkowania suchych danych. Na jej podstawie Edmund Halley zaproponował rządowi wprowadzenie polityki „prorodzinnej” mającej na celu odstraszanie od bezżenności poprzez podwyższone podatki i przymusową służbę wojskową. Z kolei w przypadku rodzin wielodzietnych (powyżej 2 dzieci) sugerował ich wspieranie przez rząd oraz wspieranie ubogich poprzez tworzenie miejsc pracy, aby mogli oni zarobić na chleb nie obciążając społeczeństwa. 

Wrocławskie tabele życia, znalezione na Halley.pl
Praca Halleya miała kapitalne znaczenie, gdyż uzmysłowiła zainteresowanym osobom i instytucjom, że można w sposób ilościowy dokonywać szacunków pewnych stosunków liczbowych w dużej zbiorowości (populacji) na podstawie analizy danych odnoszących się do niewielkiej nawet podgrupy (,,próby”). Co więcej, uzmysłowiła wszystkim możliwość pewnych predykcji statystycznych dotyczących długości życia człowieka, a więc szacowania szans – na przykład – osiągnięcia przez osobę 25-letnią wieku lat 40. Pierwszymi beneficjentami były… państwowe instytucje sprzedające dożywotnie renty. Handel rentami wprowadzono na początku XVI w. w miastach hanzeatyckich (Holandia, płn. Niemcy) i Anglii. Renty podlegały monopolowi państwowemu i miały – w założeniu – podreparować budżet państwa. Na początku sprzedawano jednak dożywotnie (!) renty po tej samej cenie, bez brania pod uwagę wieku przyszłego rencisty. 

Tak więc podstawowa wiedza z zakresu statystyki pozwoliła organizacjom emerytalnym zapanować nad śmiercią i jej kosztami. Dodajmy, że „wrocławska metoda Halleya” stosowana była w niektórych towarzystwach ubezpieczeniowych jeszcze w XVIII wieku, a później wciąż była udoskonalana będąc podstawą nowych metod.

Cicha apokalipsa

$
0
0
Autor: Hannibal Smoke


Rok 2012. Według kalendarza Majów, rok końca świata. Na fali tej przepowiedni powstały dziesiątki filmów, książek, artykułów prasowych. Naukowcy zaczęli odnajdywać kolejne anomalie w pracy Słońca, Ziemi, kosmosu. Nadmiernie wyeksploatowany temat zaczął nużyć i już od połowy roku raczej nikt nie wspomina o mającym nastąpić kataklizmie. Anomalie się częściowo uspokoiły, dla innych odnaleziono dla nich wytłumaczenie lub model matematyczny udowadniający, że wcale nie są takie straszne. Podobno nawet UFO coraz rzadziej się pojawia nad Ameryką, a więc ilość niepokojących sygnałów maleje (choć pewnie zwolennicy teorii spiskowej stwierdzą, że znający się na rzeczy kosmici odpowiednio wcześniej ewakuowali się z zagrożonej planety). A może po prostu skończyły się „kartki w kalendarzu” i Majowie, gdyby żyli, „dodrukowaliby” sobie kolejny kalendarz, tak jak i my to czynimy co roku ze swoimi? 

I gdzieś w tym natłoku katastroficznych informacji, gdzieś w tym przesyceniu obaw gdzieś ginie nam informacja o powolnym umieraniu zabytków. O apokalipsie bardzo powolnej, zupełnie niespektakularnej, za to nieubłaganej. Poza krótkimi okresami kiedy coś się z łoskotem zawali, to raczej apokalipsa cicha, niesłyszalna ludzkim uchem. Bo któż usłyszy trzask drobinek lodu rozsadzających spoiwo między kamieniami, któż usłyszy unoszące się z wiatrem niczym kurz drobinki dachówek, któż usłyszy reakcję chemiczną kwaśnego deszczu z kruszejącym materiałem cegłówek.





Proces powolny, lecz nieubłagany. Gdzieś milimetr, gdzie indziej mikrometr, rzadziej odłamie się kilka centymetrów tynku pod wpływem upadającej z drzewa szyszki czy rzuconego niedbale kamienia. Pozornie mało, lecz nagle się okazuje że zmurszała konstrukcja nie jest już w stanie utrzymać ciążących na niej ciężarów, waląc się z ogromnym łoskotem. Czy drzewo walące się z łoskotem wydaje dźwięk, gdy nie jest obserwowane? Pozornie błahe, lecz jakże skomplikowane pytanie filozoficzne godne Pratchetta... czy więc porzucony, walący się budynek woła rozpaczliwie o pomoc, czy może w ciszy powoli umiera? Co dzieje się z rozpaczliwym krzykiem o pomoc, jeżeli nie zostanie zauważony przez kogoś? Rozpływa się w niebycie? A może go po prostu nie ma?












Tą apokalipsę wciąż można zatrzymać. Choć wiele zabytków już dawno przekroczyło pewną granicę, po przekroczeniu której zabytku nie da się już odratować do stanu początkowego, to wciąż można utrzymywać go w obecnej, niezmienionej formie. Wiele budynków można odremontować, przywrócić do stanu świetności, co zresztą niektórzy czynią przekształcając zamki na hotele, restauracje. Niestety, to tylko ułamek potrzeb. Choć wiele mówi się, że na Dolnym Śląsku Wrocław jest ratowany kosztem innych miast – jednak trzeba szczerze powiedzieć, że ratowany nie jest Wrocław, a jedynie spektakularne, popularne zabytki. Chodząc po ulicach Wrocławia łatwo można natknąć się na zniszczone kamienice. Te czarne jak noc, dawno nie odnawiane, choć straszą, wciąż jeszcze mogą konkurować w konkursie piękności z innymi, z których dawno odleciały już wszystkie zdobienia a ściana straszy spróchniałymi zębami cegłówek. A przecież problem nie dotyczy tylko kamienic... 


„Przedostał się przez resztki mostu na Ostrów Tumski, potem dalej na dawną ulicę Jedności Narodowej. Azylanci unikali tej części miasta […] Zgadzał się z Profesorem, że wyższa zabudowa stanowiła duże zagrożenie. Wypalone, naruszone dziesiątkami huraganów ściany poniemieckich kamienic mogły w każdej chwili zawalić się i pogrzebać nieostrożnego przechodnia. "
Robert J. Szmidt, Mały, Science Fiction listopada 2002, 

Powyższe słowa to jedna z wizji Wrocławia po apokalipsie spowodowanej wybuchem bomby atomowej. Niestety, chodząc dziś po tych ulicach ma się wrażenie, że ta apokalipsa już nastąpiła. Brak jeszcze tylko wszędobylskiego pyłu, choć i zakurzenie jest tu ogromne. Może więc jednak apokalipsa już dawno przeszła niezauważona?

Kasandra, czyli lampy zagłady

$
0
0
„- Kto nie zamknął drzwi? - Cicho wypowiedziane słowa osadziły Małego w miejscu. 
- Znowu nie zamknąłeś za sobą tych piep....... drzwi – powiedział Janusz znacznie ciszej i jeszcze spokojniej, podchodząc do dygoczącego ze strachu chłopaka. - Masz coś na swoje usprawiedliwienie, mongole jeden?” 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002 

Tego miejsca szukałem kilkukrotnie, a jego odnalezienie nie było łatwe. Choć pozornie parę miejsc sprawiało wrażenie podobnych do opisanego, a jednak zawsze nie pasował jakiś szczegół. 
A chodzi o sklepik z częściami elektronicznymi opisanym w „Małym” przez Roberta Szmidta. To opowiadanie od pewnego czasu drążyło moją podświadomość. Gdzieś w otchłaniach mózgu buszowało wspomnienie opowiadania o przypadkowo odnalezionym chłopcu, który wystraszony bał się odezwać, a gdy wreszcie udało mu się pomóc – ściągnął na wszystkich zagładę. Nie pamiętałem, jak dokonała się zagłada, jednak już sama tematyka post-apo i akcja sugerowały że akcja odbywa się we Wrocławiu. 

„- A czego potrzeba, żeby zbudować taki nadajnik? - kolejne pytanie znów zadał Zalewski. 
- Wielu rzeczy. Działających scalaków raczej nie znajdziemy, ale gdyby udało się wykopać jakieś stare radio lampowe...” 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002 

Co do poszukiwań miejsca... początkowo wydawało mi się, że robiąc wpis o Kościele 1000 Dziewic przez przypadek odnalazłem to miejsce: sklepik elektroniczny stojący naprzeciwko samego kościoła. Przypadkowa zbieżność czy może współpraca autorów opisujących to samo miejsce skupiając się na innych obiektach? Lecz potem ponownie przeczytałem tekst, bo przecież rozwiązanie byłoby za proste. I zauważyłem, że coś przegapiłem: wrak spalonego tramwaju, w którym na chwilę siada Janusz gdy Mały znika w bramie szukając lampowego radia. 

A więc krok kolejny: przejść całą ul. Jedności Narodowej, szczególną uwagę zwracając na odcinek od Poniatowskiego do Mostów Warszawskich. I nagle jest: rzucający się w oczy, krzykliwy napis: WYPRZEDAŻ LAMP. Nawet numer domu jakże charakterystyczny: 111. Miejsce tak oczywiste i krzykliwe, że nie mogło być prawdziwe. Oczywiście lampy na wyprzedaży to nie lampy do radia, ale lampy oświetleniowe: na biurko, stojące, wiszące pod sufitem. 


„- Lalampy – szepnął chłopak. - Mały wie lalampy gdzie... 
- Nam trzeba lamp do radia, nie żarówek. 
- Raradio, lalampy – chłopak kiwał głową, patrząc cały czas w oczy Zalewskiego. - Mały znać, przynieść, teraz, zaraz...” 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002 

Więc pora iść dalej. Gdy już doszedłem w pobliże Browaru Piastowskiego, tego samego przy którym rozpoczyna się akcja Apokalipsy według Pana Jana. Nie, w hurtowni materiałów elektrycznych lamp radiowych też nie znajdę. I gdy już pozbawiony nadziei zawracam aby wrócić do domu, nagle widzę to: JEST!!! Schowany na samym rogu, jeszcze nie zauważany bo będący za moimi plecami, sklep i serwis z radiami, głównie CB, do tego mnóstwo anten. Więc wydawałoby się strzał idealny: części elektroniczne są, sklep związany z radiami, i jeszcze tak blisko miejsca w którym zaczyna się inne opowiadanie tego samego autora. Czyż życie nie jest piękne? Tylko gdzie ta brama, w której mógłby zniknąć Mały? 
I tylko gdzieś po drodze ciągnie mnie na podwórko zabudowane ohydną plombą koloru kanarkowego... 

„Dotarli, idąc bez przystanku aż do Nowowiejskiej, tam chłopak skręcił nagle do betonowych ruin plomby powstałej w latach dziewięćdziesiątych minionego stulecia i zniknął w jednej z bram. Janusz wolał nie ryzykować. Usiadł na stopniach spalonego tramwaju i z dala od szarej, na wpół zawalonej masy płyt żelbetowych czekał na powrót małego. Trwało to chwilę dlatego zdążył się przyjrzeć wszystkim szczegółom tak tego bloku, jak i okolicznych.” 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002 

W domu jeszcze raz czytam opowiadanie, żeby ładnie ubrać treść w słowa. I nagle odnajduję ją, tą paskudną plombę. A więc jednak to przyciąganie nie wzięło się znikąd. To właśnie gdzieś w jej podwórzu Mały odnalazł radio, a nie w sklepie na Nowowiejskiej. Tym razem przed rekonesansem w terenie dokładnie przeszukuję internet, żeby znów się głupio nie nadziać. I chyba jest: sklep elektroniczny na ul. Daszyńskiego. Czyżby nareszcie właściwe trafienie? Jeszcze raz dokładnie czytam tekst. Bohaterowie idą al. Jedności Narodowej, potem przy Nowowiejskiej Mały wchodzi w podwórze przez bramę plomby wśród kamienic. Do sklepu na Daszyńskiego musiałby przebyć 2 podwórka, jednak z treści opowiadania nie wynika, jak długo szukał radia, ale daje się zauważyć pewne zniecierpliwienie, więc chwilę musiało go nie być. Więc pora na sprawdzenie podejrzeń w terenie. 

A więc jeszcze raz Jedności Narodowej. Faktycznie, w narożniku współczesnego wieżowca znajduje się brama pozwalająca wejść na podwórko. Dalej płot, który odgradza teren należący do wspólnoty od reszty podwórza. Wystarczy przejść za płot... i oczom ukazuje się miejsce niczym z opowiadania Roberta Szmidta. Późna jesień sprawiła, że drzewa wyglądają niczym radioaktywne kikuty z których podmuch zwiał wszystkie liście, a silne promieniowanie sprawiło, że nowe już nie odrosły. Zaniedbane od dziesięcioleci czarne budynki i ich ściany na których wielkimi płatami brakuje tynku, żywo przypominające skórę oszpeconą licznymi popromiennymi bąblami oparzeń. 
Z podwórka wychodzę na ul. Daszyńskiego, która w lewo łukiem prowadzi do sklepu z radiami który jeszcze wczoraj wydawał mi się tym właściwym. Otaczające mnie kamienice wciąż wyglądają niczym z post-apokaliptycznego filmu. Wiele z nich wygląda tak, jakby już teraz, nie czekając na wybuch wojny, miało się zawalić, być może na moją głowę – dlatego trzymam się raczej bliżej jezdni a nie zdradliwych ścian. 

Skręcam w przeciwnym kierunku niż sklep z radiami. I gdy dochodzę do skrzyżowania z ul. Wyszyńskiego – ogromne zaskoczenie. Jedyne czego brakuje aby podkreślić absurdalność tego znaleziska, to wielkiego, kolorowego, błyskającego neonu w kształcie strzałki z napisem „To TUTAJ!”. Wśród sypiących się, zdezelowanych ścian odnajduję jedną, jakby nie dawno odnowioną, która tak silnie kontrastuje z czernią brudu wokół. Sklep z częściami elektronicznymi Kram, ul. Daszyńskiego 42. Gdy wchodzę do środka – tak, tu czuję się jak w znanych mi sklepikach elektronicznych w moim rodzinnym mieście. Niska, przezroczysta lada, w każdym z takich sklepików taka sama. Wokół pełno błyskających diodek, lampek, świecidełek. Z tyłu prosty regał, pełen szufladek z drobnymi częściami: rezystorami, diodami, kondensatorami, układami scalonymi zawierającymi już w sobie drobną inteligencję. Gdy zagląda się do takich sklepików, to nie tylko ma się wrażenie że czas zatrzymał się w miejscu. Każdy z nich jest tak podobny do innego, że budzi się we mnie pewna wątpliwość: czy gdyby nagle tego typu sklepiki pozamieniałyby się ze sobą miejscami, pozostawiając jedynie sprzedawców w tym samym miejscu, czy którykolwiek z klientów by cokolwiek zauważył? Czasem się wspomina o pewnej tajemniczej L-przestrzeni, skupiającej w sobie wszystkie biblioteki, włącznie z ich nieodkrytymi zaułkami, lecz czy te wszystkie sklepiki z częściami elektronicznymi też nie tworzą kolejnej przestrzeni? Czy te sklepiki nie są tylko małym odwzorowaniem nieznanej nam rzeczywistości, która znajduje się gdzieś w przestrzeni nie dającej się opisać opanowanymi przez ludzkość trzema czy czterema wymiarami? 




Czemu tak uwielbiam to opowiadanie? Pomyślelibyście, że z powodu swego wykształcenia, do którego tak się ono odwołuje. Do tych drobnych tranzystorów i potencjometrów, które obecnie przecież budują naszą cywilizację elektroniki, a które kiedyś mogą przyczynić się do naszej zagłady. A mnie chodzi o postać bohatera, który czasem jest zbyt zastraszany przez niektórych co sprawia, że zamyka się w sobie i zapomina o otaczającym go świecie. I może przez tą ironię że to, co jeszcze kiedyś uznawaliśmy za najwspanialsze na świecie, może nagle stać się przyczyną naszej zagłady. Imperia powstają, aby upaść – jak mawia stara prawda historii. Czy obecnie żyjemy nie w imperium określonymi granicami krajów, a w imperium wyznaczonym rozwojem techniki, i czy takie imperium też czeka nieuchronna zagłada. Kto wie, może przekonamy się 21 grudnia... A wtedy każde radio może nam ściągnąć na głowę Kasandrę... 

Nie chciał żyć, ale przeżył. Jego mózg zadziałał jak bezpiecznik, coś przepaliło się w nim, odcinając dostęp do niemal wszystkich informacji i wspomnień dotyczących tamtych wydarzeń. Żył, chodził, oddychał, ale nie pamiętał. Nie czuł się winny, chociaż już dziewięciokrotnie musiał opuścić bezpieczne schronienia. Dziewięć razy obserwował zachód niewidocznego słońca i tyleż razy czuł konwulsyjne drgania ziemi – jedyne echa niewielkich, podziemnych eksplozji kończących czyjś żywot, czyjeś marzenia. 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002

Magia dawnych aptek

$
0
0

Przedzimie, okres kiedy jesień z zimą nie mogą dogadać się kto ma rządzić ziemi, to oczywiście okres królowania chorób i bakterii. Temperatury spadły na tyle, że organizm ludzki się osłabia, ale jeszcze nie na tyle, żeby zmrozić drobnoustroje intensywnie rozmnażające się w wilgotnym powietrzu. Tak więc to i okres, kiedy częściej odwiedzamy apteki. Dziś niczym nie różnią się one od sklepów kosmetycznych czy spożywczych, jednak jeszcze parę wieków nie był to sklep gdzie podaje się tylko zapakowane pudełeczka z opisami zgodnymi z tymi na recepcie, ale miejsce magiczne, gdzie odpowiednio wyszkolony adept wiedzy tajemnej przygotowywał odpowiednie mikstury.
Źródło: strona Muzeum Farmacji we Wrocławiu
Od roku namiastkę tej magii możemy poczuć w Domu Śląskiego Aptekarza, swoistym muzeum poświęconym metodom leczenia. I choć zbieram się od roku żeby je odwiedzić, to jakoś mi się nie udało. I dopiero prelekcja odbywająca się w Muzeum Narodowym sprawiła, że choć trochę poznałem sekrety pradawnych aptekarzy.
A przyznać trzeba, że miejsca to były magiczne. Specjalnie namalowane wzory na ścianach, niczym celtyckie runy zdrowia, sprawiały, że już tylko wchodząc do tego miejsca człowiek czuł się dużo zdrowszy. Potem było jeszcze magiczniej. W aptekach pod czarnym murzynem dostać można było specjalne, egzotyczne speciały, jak choćby proszek z egipskiej mumii mający zapewnić długowieczność. W mniej egzotycznych można było zakupić specjalny proszek zdrapywany ze skóry jaszczurek mający wybawiać od wielu chorób. Oczywiście tak magiczne preparaty sprzedawane musiały być w specjalnie szczelnych pojemnikach, mających zapewnić że magia nie będzie się w sposób niekontrolowany rozlewać po naszym domu, sprawiając że ożyje któryś ze sprzętów gospodarstwa domowego, jak chociażby piec czy widelec. Oczywiście, szczelny pojemnik to za mało, tak więc w domu zakupione preparaty trzeba było odpowiednio schować – np. pod łóżkiem, w najbardziej oddalonym od okna miejscu. Oczywiście, chować należało o północy, w bezksiężycową noc.
Źródło: strona Muzeum Farmacji we Wrocławiu
Choć dziś te medyczne gusła wydają się nam jeśli nie bezdurną magią, to wręcz zabobonami ciemnego średniowiecza, to nauka już dawno się nimi zainteresowała i... chciałoby się powiedzieć, że się z nimi krwawo rozprawiła. I choć część magii została określona jako bezużyteczna, to jednak spora jej część została ujęta w naukowe ramy aby później móc zapanować nad tajemnymi mocami i je ujarzmić. Substancje znajdujące się na skórze jaszczurki okazały się łudząco przypominać wynalezione przecież wiele wieków później antybiotyki, obecnie masowo pakowane w plastikowe blistry. Choć tylko częściowo udało się działanie kolorowych malunków (odwrócenie uwagi wchodzącego od choroby), to chociaż nazwano je ładnie „efektem placebo” - bo przecież najbardziej boimy się nieznanego, a nadanie nazwy czemuś daje ułudę panowania nad tym.
I choć tyle wieków minęło, choć medycyna i farmacja tak mocno posunęły się do przodu, to do dziś nie udało się wyprodukować żadnej z poszukiwanych przez pradawnych alchemików substancji. Do dziś nauka nie zna formuły ani kamienia filozoficznego, mającego przemienić każdą substancję w złoto, ani panaceum, czyli cudownego leku na wszystko. Dziś jedynie możemy poznać warunki ich pracy, chociażby odwiedzając Dom Śląskiego Aptekarza, co zamierzam uczynić na początku następnego roku, o ile wcześniej nie przyjdzie koniec świata.  

Informacje praktyczne:
Adres: Wrocław, ul. Kurzy Targ 4
Godziny otwarcia: wtorki, środy, piątki - godz. 10-15, czwartki: godz. 12-17,
ostatnie wejście najpóźniej godzinę przed zamknięciem

Bilety: wstęp bezpłatny

Mikołajkowy prezent od Miasta Stu Mostów

$
0
0
I stało się. Coś co miało być prezentem – stało się też końcem końca. Prezent dla wszystkich – zapowiedzią „więcej już nie będzie”. Lecz może po kolei? 
1 grudnia został udostępniony do sprzedaży komiks „Kosmostumostów” będący uwieńczeniem intergalaktycznego (czyli interdyscyplinarnego) projektu L.U.C.a. Poczynając od muzyki, angażując wrocławskich artystów wszelakich branż, stworzył wielkie dzieło przedstawiające na wielu płaszczyznach alternatywną wizję Wrocławia. 6 grudnia, w Mikołajki, komiks został także udostępniony w wersji elektronicznej wszystkim fanom performera na stronie projektu. 
To wreszcie komiks sprawił, że przeanalizowałem całą płytę jako całość, a nie jako szereg zebranych pojedynczych utworów, i dopiero teraz zrozumiałem fantastyczny przekaz całości. 
Jeżeli szukać fantastyki w utworach L.U.C.a to rozpatrywać tu należy naprawdę wiele warstw. Pierwsza, oczywista i dająca się od razu zauważyć, to jawne nawiązania do znanych dzieł z kanonu tej literatury, jak chociażby Władca Pierścienia, Yoda i bagno Dagobah, matrixowy NEO wybierający pigułkę czy wreszcie tytułowy utwór całości, Kosmostumostów, przedstawiający historię Wrocławia niczym kosmiczny przypadek obrania sobie właśnie tego miejsca za lądowisko przez liczne statki obcych cywilizacji. 

„nagle podzieliło nas jak flagę Niemiec,
jak sagę '' Pierścienia'' na trzy, 
jedna trzecia w mieście, druga w kraj 
coś dla siebie wypatrzyć,
a trzecia jedna trzecia na zachód pobyt bogatszy,
odtąd jak stolec po pomarańczach kontakt będzie 
coraz rzadszy, 
L.U.C. Kurtynomatura w górę, płyta Kosmostumostów 

Drugą warstwę fantastyki odkopuje się, gdy zaczyna się przez utwory analizować pod kątem wrocławskości, szukając miejsc opisanych w piosenkach niczym archeolog ganiający z łopatą po wykopaliskach. Dopiero wtedy zauważa się liczne personifikacje różnych części miasta, takich chociażby jak chore ściany  drapiące się z powodu pstrokatych liszajów, budynki odziane niczym ludzie w jesienne peleryny, czy wreszcie rozmawiające ze sobą ulice bawiące się niczym małe dziecko jeżdżącymi po nich samochodami. 

„Nocami, kiedy tak wracał a na oczach miał chiński zwiad,
Często rozmawiał z miastem jakby znali się od lat
Tor zasyczał, lampa pisnęła, zaszeleścił kwiat
Jak świr ryknął pierwszy tramwaj nad nim niczym ptak

Przeleciał TIR wysoko wybił go bruku trakt 
trach ten w takt pędem wypiął się i krzyknął tak:
„Shake it shake it baby, daleko szybuj”
zaśmiała się Trzebnicka: 
Piękne wybicie, znakomity wybój
dodały małe uliczki 
jakby kibicujące jej z trybun.
My robimy lepsze Woogie- Boogie-zawołały tory z nasypu
Ach tam- to były podpaski łatwe jak kontenerek bibuł !
ryknęła Pomorska, mistrzyni miasta poprawiając asfaltu marszczony garnitur,
To nocne zawody typu: rzuty TIRem przez torowisko,
walka o króla tytuł tak tyt a tu liczą się chwyty kokpitu „ 
L.U.C., Samomasujące się ulice chcą zieleni, płyta Kosmostumostów

Jest jeszcze trzecia warstwa fantastyki, ta najgłębsza i ta najbardziej charakterystyczna chyba dla L.U.C.a. Warstwa surrealizmu wyłaniająca się z jego tekstu, warstwa łączenia ze sobą tysięcy niezwiązanych ze sobą rzeczy, warstwa porównań rzeczy które nie mają ze sobą żadnego podobieństwa, warstwa równania ich mimo braku cech wspólnych. Warstwa ta pokazuje szeroki zakres zainteresowań artysty lecz także pewien chaos w jego myślach – mimo iż pozornie koncentruje się na jednym temacie, to cały czas atakują go pomysły z zupełnie innych dziedzin. I choć w obrębie nawet jednej piosenki nie potrafi się skoncentrować na jednym i pisze o wszystkim, o czym popadnie, to z drugiej strony aż poraża pewna konsekwencja i powtarzalność kluczowych motywów w obrębie całego albumu. Niczym w kosmosie, choć pozornie chaos i entropia zaburza wszelki porządek, to gdy próbować go zrozumieć, nagle okazuje się, że panuje tu jakiś regularny porządek dający się opisać prostymi regułami. Regułami, które równocześnie zaprowadzają porządek w intergalaktycznym chaosie, ale które zaprowadzają chaos w uporządkowanych galaktykach... 

Świat wariatów świat wariatów, ale dziadek zrobił 
postęp zszedł i przez narciarskie gogle kliknął babcię 
zdechłą myszką w kostkę
A babcia zamieniła się w autostrady i w Polsce 
zaczęło się żyć lepiej
A dziadek znalazł pracę w bramce opłat i zawsze byli 
razem 
Pytał  co widzą?
Samomasujące się ulice chcą zieleni, L.U.C, płyta Kosmostumostów

Jak podaje artysta, celem komiksu miało być nakłonienie młodych ludzi do odnajdywania swoich pasji. Jednak czytając komiks i równolegle słuchając muzykę, do głowy cisną się skojarzenia z innym dziełem fantastycznej popkultury. Mam wrażenie, że tak jak w przypadku Harry'ego Pottera, tak i tu stworzone dzieło jest jakby swoistą formą autoterapii, rozliczenia się z problemami nurtującymi umysł. Uporządkowana struktura i przedstawione wydarzenia sprawiają wrażenie muzycznej autobiografii, w której L.U.C. przedstawia światu przeżyte problemy aby wyrzucić z siebie jakąś traumę, rozprawić się z nią a następnie dzięki napisanym słowom przeżyć pewną metamorfozę, która pozwala mu wydobyć z siebie pewne, choć specyficzne, to jednak mające tysiące fanów piękno. To próba odnalezienia siebie i dania temu sobie siły do poradzenia sobie z otaczającym światem, nadania mu sensu.Czyż nie jest oczywiste, że styl pisania idealnie pasuje do postaci Telewizorowkręta i jego surrealistycznych opowiadań? 

Wciąż pytał co widzą 
I co?
I nico,
nie było tajemnicą, że wielu go nie rozumiało
jak ja zamykania stadionów naraz wszystkim kibicom
On zawsze miał swój świat, swe kino z Kusturicą,
żył polepioną imaginacji piaskownicą 
L.U.C, Samomasujące się ulice chcą zieleni, płyta Kosmostumostów



Wracając do komiksu. Jeżeli ktoś spodziewał się typowej obrazkowej historii z dymkami, to z pewnością się przeliczył. Papierowe dzieło zespołu L.U.C.a to raczej forma kolorowego albumu z obrazkami i słowami piosenki stanowiącymi jakby wprowadzenie do każdego rozdziału. Co do stylistyki obrazów – tu znów w dzieło wkradło się L.U.C.owski „pozorny chaos”. Obok realistycznych, kronikarskich wręcz obrazków przedstawiających historię Kosmostumostowa znajdujemy pastelowe (z dużą ilością kreski ołówka) malunki Otuchy Ducha Stumostów i Przybycia Nowego Wieku. Te z kolei przeplatają się z komiksową dynamiką, przerysowanymi szarościami i karykaturalnym wyolbrzymianiem (Student to nie Lexus, Sesja nie procesja, Kapitan Życiowa Gleba) czy monochromatycznymi artystycznymi wizjami. Gdyby z całego komiksu wyjąć same obrazki, to pozornie nie widać żadnej spójności czy celowości jego wydania. Jednak traktując całość interdyscyplinarnie („intergalaktycznie”) zauważa się celowość mieszania stylów różnych rysowników. Dopiero wtedy zauważa się, że rysunki są wizualizacją opisanych we wprowadzających je piosenkach treści, a dobór stylu ma na celu podkreślenie przekazu. Wspomniana monochromatyczność ma na celu podkreślenie szarości życia i braku celu lub depresję, pastele niczym w obrazach renesansowych malarzy mają ukazać piękno wrocławskich krajobrazów, symbolizować emocje i dodawać nadziei. I wreszcie najbardziej wyraźny przykład międzygalaktycznego połączenia treści, jedyne w całym komiksie surrealistyczne obrazy idealnie komponują się z równie absurdalną treścią i tytułem V rozdziału, samomasujących się ulic. 


Tak więc komiks jest typowym dla L.U.C.a przenikaniem się chaosu i uporządkowania. Porządkiem w chaosie i równocześnie chaosem porządku. Mówiąc językiem fizyków: gdybyśmy na stole położyli obok siebie chaos i porządek i pozwolili działać samoistnej entropii, otrzymalibyśmy kosmos. Albo umysł L.U.C.a... 

33 procent to losu wirnik 33 procent czyny osób innych
34 ty
winny i niewinny
a w tobie skarb...
L.U.C., Instrukcja obsługi życia, płyta Kosmostumostów

Otucha ducha czyli koniec Miasta Stu Mostów

$
0
0
Upadek L.U.C.a
Na świecie znów coraz częściej słychać odgłosy końca świata, tajemnicze dudnienie o nie dającym się określić źródle. Tymczasem L.U.C. postanowił zakończyć żywot Kosmostumostowa, dodając słuchaczom zwizualizowanej otuchy. Bo jakże inaczej podsumować teledysk do jego piosenki „Otucha ducha stumostów”, który to okazał się ostatnim elementem multimedialnej układanki znanej pod nazwą Kosmostumostów?




LUC na tle neonu ubezpiecz swoje mieszkanie w PZU


Jak licho cicho nocą snuł się po mieście, chudy jak folia
Emocjonalnie wybity jak Zaporowska, depresji Goliat (Goliat)
Fekalia zalały go jak pamiętna awaria klienta w Magnoliach
Utonął w whisky, leciał w dół jak wodospady po fiordach
L.U.C, Otucha ducha stu mostów






LUC unoszony przez wrocławskiego aniołaMyślę, że nieprzypadkowo to właśnie ten utwór wybrany został na zakończenie projektu, który ma nakłaniać młodych ludzi do oddania się swoim pasjom. Bohater utworu, wyobcowany desperat który osiągnął już najgłębsze dno, którego otaczający świat chce utopić w pomyjach i fekaliach zmienia się dzięki metafizycznemu duchowi stu który dodaje mu sił i otuchy i pokazuje mu nowy sens życia: bądź sobą, postępuj według swoich pasji i zasad. Jednak w przeciwieństwie do dickensowskiej opowieści wigilinej, autor nie pokazuje nam zakończenia tej tragicznej w wymowie powieści. Bo słuchacz nie może iść na łatwiznę, to zakończenie powinien napisać sam, a utwór jest jedynie nośnikiem nadziei, otuchy i przesłania: poszukiwania skarbu, który jest w nas samych.

Jam w głuszy duchem miasta jest o włos od pisku ciszy
Ty jesteś wart więcej niż fart, jeśli mnie słyszysz
Nie lękaj się, wkrótce odnajdziesz sens we własnej niszy
Utkwiony w podświadomość wzrok nie każdy dziś zobaczy

L.U.C, Otucha ducha stu mostów


L.U.C. uleczony dzięki Tołpie
Cały projekt nakierowany także był na ukazanie magii Miasta Stumostów, która pozwoliła autorowi odkryć swoje prawdziwe powołanie, a pasję przekuć w sukces. I choć w sporej części teledysku widzimy raczej krajobrazy Gotham City czy innego mrocznego miasta z fantastycznych powieści, to pojawiają się tu charakterystyczne elementy, niezauważalne być może dla mieszkańców innych miast, jednak nie pozwalające zbyt łatwo przenieść historii do innego miasta w Polsce. W teledysku pojawiają takie symbole jak chociażby budynek Wydziału Architektury Politechniki Wrocławskiej czy, znany chyba wszystkim wrocławianom, skradający się złodziej z kultowego już neonu „ubezpiecz mieszkanie w PZU”. Także w słowach piosenki pojawia się odwołanie do krętych labiryntów uliczek śródmieścia, przemiana niczym mickiewiczowskich dziadach dokonuje się wśród szelestu liści Parku Tołpy. Aby podkreślić wrocławskość projektu, L.U.C. nawiązuje nawet do zdarzenia tak niechlubnego, że z pewnością nie zostanie ono spisane w żadnej historii Miasta Spotkań: oblania pechowego klienta centrum handlowego fekaliami z pękniętej rury.


L.U.C. zagubiony w labiryncie srodmiescia


W labiryncie życia sztuczek
Swego zamku poszukują ludzkie klucze
Pośród zmyłek i nauczek włóczędzy prawdy
Do przeznaczenia błądzą

L.U.C, Otucha ducha stu mostów





Podsumowując: videoklip doskonale zamyka multimedialny projekt performera, podkreślając jego główne przesłanie. Choć to z pewnością już koniec Kosmostumostowa, to daje siłę i nadzieję aby w jego miejsce powstało coś nowego. Koniec ten wpisuje się w datę zapowiadanej apokalipsy (data publikacji wideoklipu jest datą zapowiadanej apokalipsy z przestawionymi cyframi dnia), dając też dodatkowy przekaz: że nawet gdy apokalipsa się już skończy, to Wrocław wciąż będzie istniał. Bo przecież ktoś musi odegrać te post-apokaliptyczne sceny opisane w „Apokalipsie według Pana Jana”...

Poczuł mrowienie w barkach i but liznął prąd 
Zaczął unosić się jakby dostał lekkości dyplom
Niebo zachodziło magiczną z waty mgłą
Ze sztukaterii kamienic jakby kto tchnął
Ducha w piękne anioły miasta, które objęły go
I ponad kominami anten pofrunęli w głąb
L.U.C, Otucha ducha stu mostów

Anastazja, Apokalipsa... albo jakieś inne słowo na "A"

$
0
0
- Jest legenda, że Golem chce w szabas wchodzić do synagogi. [...] 
- A jak golem wejdzie do synagogi, to co się stanie? - sapał Semen. 
- Nie wolno mu, bo nie ma duszy... 
- To wiem, ale co się stanie? 
- Anastazja! Nie, zaraz, inne słowo podobne... Apokalipsa chyba. 
- O ty, w mordę. Trzeba go powstrzymać. 
Ale gdy dobiegli do synagogi, było już za późno. Wyrwane drzwi leżały na trawniku Z wnętrza budynku dobiegały jakieś hałasy. Obaj obwiesie zatrzymali się w progu. 
- Wchodzimy? [...] 
Weszli ostrożnie. Jak się jednak okazało, niepotrzebnie martwili się na zapas. Olbrzym miotał się na podłodze w drgawkach. Przy każdym skurczu coś mu odpadało, aż wreszcie pozostała po nim tylko warstwa glinianego pyłu. 
- Przypominam sobie. - Jakub palnął się w czoło. - Nie apokalipsa, tylko apopleksja. 
Andrzej Pilipiuk, Psikus, str 27 antologii "Trucizna" 

 Skoro czytacie ten tekst dzisiaj, to znaczy że do głośno rozpropagowanej apokalipsy Majów nie doszło. Już dziś, 21 grudnia rano, gdy piszę te słowa, gazety pełne są wytłumaczeń że nie chodziło o koniec świata, a jedynie o koniec pewnej ery i tylko media rozdmuchały tą plotkę niczym balonik, który nagle pęka z hukiem. Właśnie dlatego pozwoliłem sobie dziś zacytować fragment z najnowszej książki Pilipiuka zupełnie niezwiązany z Wrocławiem - aby pokazać, jak małe nieporozumienie i drobna pomyłka może spowodować całkiem niezłą panikę. A w nowej erze Majów, i z okazji zbliżających się świąt, życzę wszystkim Czytelnikom bloga wszystkiego najlepszego!

Przynieście mi głowę Golluma

$
0
0

Gollum - stworzenie, bez którego siły zachodu śródziemia nie wygrałyby walki z Sauronem. Choć większość podań mówi, że zginął wraz z Pierścieniem w otchłaniach Orodruiny, to wciąż istniały pogłoski, że był widywany w późniejszym okresie. Bezgraniczna miłość do Pierścienia sprawiła, że rzucił się w otchłań wulkanu, jednak podobnie jak w przypadku palenia czarownic, oczyszczająca moc ognia stała się zbawienna. Coraz wyższe temperatury sprawiły, że samozachowawczy instynkt  okazał się silniejszy niż uczucie do skazanego na zniszczenie Pierścienia. 
Jak zawsze zwinny złapał się jakiegoś ustępu skalnego i powoli wspiął z powrotem na szczyt Góry Przeznaczenia gdy nie było już na niej Froda. I choć każda żywa istota już dawno spłonęłaby w tym wulkanicznym środowisku, to w wyniszczonym ciele Smeagola nie było już nic palnego, praktycznie sama skóra i kości, na których osiadły opary metali unoszące się w dusznym powietrzu wnętrza Orodruiny. 
Niestety, miłość do Pierścienia wciąż jątrzyła wnętrze golluma. Choć rozsądek nakazywał mu trzymać się z dala od siedzib ludzkich, elfich czy krasnoludzkich, to jednak bezpodstawne nadzieje pchały go w objęcia niebezpieczeństwa. A już z pewnością nie mógł oprzeć się połączonemu przyciąganiu wrocławskiego pierścienia (o tym już wkrótce) i pokazom przedpremierowym nowego filmu Petera Jacksona "Hobbit". A nuż uda się jeszcze zmienić historię i ten wstrętny Bilbo nie ukradnie jego cudownego sssskarbu?
Tak, to przeciągłe syczenie z pewnością ułatwiło rozpoznanie goluma wrocławskiemu łowcy, Filipowi Wartaczowi. Jeden szybki cios i Smeagol pozbawiony został głowy. Ten, który stanowił takie zagrożenie dla ziem Śródziemia, ten, który wleciał w czeluście Orodruiny i z nich wyszedł, nareszcie nie stanowi już żadnego zagrożenia.
Kto jednak chce spotkać inne postacie śródziemia, tego zapraszam dziś (28.12) do Multikina w Pasażu Grunwaldzkim w godzinach 19:00-20:30. Wtedy to właśnie spotkać może elfy, krasnoludy i hobbity na codzień zrzeszające się w fantastycznych stowarzyszeniach takich jak stowarzyszenie tolkienowskie Wieża, Wielosfer, Fantazjada  czy oleśnicki klub gier fantasy.

Elfy, krasnoludy, a nawet Nazgul i Uruk-Hai na premierze Hobbita

$
0
0

Galeria zdjęć z wydarzenia na Picasie

Dwie elfki i Wysoki Człowiek na premierze hobbita
A więc zgodnie z zapowiedziami, 28 grudnia odbyła się polska premiera Hobbita. Choć to o miesiąc później niż premiera światowa, to jednak premiera wiele na tym zyskała. Tylko dzięki temu film nie musiał zderzyć się z polską tradycją przedświątecznych zakupów grudniowych, a fani mieli więcej czasu na przygotowania.
No bo nie można przecież przyjść na premierę bez przygotowania. Naostrzyć miecze, oczyścić wędrowne płaszcze czy wreszcie wymalować na twarzy barwy wojenne, bo przecież premiera nie może się obyć bez elfów, krasnoludów a już w szczególności hobbitów. Oczywiście wrocławscy miłośnicy fantastyki nie zawiedli, i na premierze pojawiła się ponad setka przebranych w stroje śródziemia fanów.
Przedstawiciele obydwu stron przygotowani do walki o Pierscien
Impreza zaczęła się od dotarcia do zapowiadanego przez Multikino skarbca. Choć zdecydowanie skarbiec był dzięcięcy, to jednak to co w skarbcu najważniejsze, było akurat przygotowane. Wrota skarbca zamykały się na zamki tak solidne, że chyba tylko wprawione w stalowym rzemiośle krasnoludy mogłyby je otworzyć bez klucza, a te nie stanowiły żadnego zagrożenia. W końcu wszystkie krasnoludy znajdujące się w Multikinie dzieliły się na dwie kategorie: te które na ekranie filmowym udały się na wyprawę do Ereboru i te, które na sali filmowej tą wyprawę podziwiały. Tak więc zbędne bagaże i sakwy można było pozostawić aby nie utrudniały poruszania się.
Prawdziwy poborca podatkowy ściągnie opłatę nawet z orków
Następnym punktem programu było ograbienie z zaskórniaków przez bezlitosnego poborcę podatkowego. Skoro ustalony został podatek od obiadów i kolacji służbowych, skoro mamy już nawet podatek od kolacji wigilnej, to czemu by nie wprowadziłć opłaty za strój. Tak więc każdy elf, krasnolud czy nawet Nazgul potulnie odstał swoje oszczędności aby ujścić do szkatuły wyliczoną przez skrupulatnego ekonoma opłatę. Cieszyć się tylko należy, że nie naliczał domiaru za brak stroju, a hurtowe opłacenie wszystkich należności zaowocowało nawet niemałą zniżką. Zaś jak na urzędnika skarbowego przystało, poborca dokumentował każdą wpłatę urzędowym papiórem potwierdzonym elficką pieczęcią w kształcie litery H, który to uprawniał do jednorazowego obejrzenia filmu.

Nazgul w otoczeniu orków i elfów wybiera Pierścień
Tak, ten będzie się nadawał
Gdy już wszystko zostało opłacone, Nazgul zabrał się za zaplanowane już wcześniej poszukiwania Pierścienia. Bo jak wiadomo, pierwszy wypadł gdzieś gollumowi z rąk i poleciał w bezdenne otchłanie Orodruiny przy okazji poprzedniego filmu. Rad nierad, mimo pustej już sakiewki udał się więc Nazgul w wyprawę korytarzami Pasażu Grunwaldzkiego, niejednego złotnika odwiedzając. Ci jednak złośliwie podsuwali Wysłannikowi Ciemności pierścienie jakieś kryzwe, pełne zdobień, brylantów - jakby nie wiedzieli, że Pierścień musi być perfekczjnie gładki. I choć starałem się pilnować Nazgula na każdym kroku, to wciąż nie wiem, który to kupiec podsunął mu pierścień mogący stanowić namiastkę - a jak sie później okazało na filmie, Pierścień (a właściwie jak wiemy, to raczej jego doskonała podróbka) się przecież odnalazł.
Przymiarki do premiery nowego hobbita
Oczywiście, w tym nagromadzeniu ludzi, elfów, krasnoludów, ale i orków i Uruk-hajów nie mogło obejść się bez konfliktów. Choć topory i buzdygany spokojnie leżały w swych uchwytach, to wyjątkowo ochoczo swych broni dosięgli właściciele mieczy, tłukąc się gdzie popadnie - zarówno w wąskich przejściach przed samym kinem, jak i w wielkich salach jadalnych, wśród tłumów napychających swe żołądki jakże soczystymi potrawami z restauracji. I choć wesoło i z poczuciem humoru próbował ich rozdzielić Gandalf Biały, to rozjuszeni wrogowie wciąż rozpoczynali nowe walki, a kres im dało dopiero dęcie w trąby zapraszające do sal kinowych.
Gandalf przymierza się do premiery nowego filmu Jacksona wraz z hobbitami
Gandalf dołączając do grupowego zdjęcia hobbitów nawet nie przerwał czynienia czarów
To mówisz, że który to Pierścień, hobbicie
To powiadasz, że któryż z nich to Pierścień, hobbicie?
Co do samego filmu, to też zaliczałem się do grona oburzonych na trójpodział Hobbita. No bo jakże to: z trojga grubych tomiszczy zrobić trzy filmy, a następnie z jednej, znacznie cieńszej i lekko infantylnej książeczki znów zrobić trzy filmy? Toż to się nie godzi, to zamach na sakiewki fanów, próba trzykrotnego zagarnięcia kasy za to samo - bo przecież w tolkienowskim Hobbicie za mało jest treści aby to w trzech częściach pokazywać. Jednak trzeba przyznać Peterowi Jacksonowi, że z pierwszej części książki (pierwsza część kończy się po spotkaniu z Orłami) stworzył dzieło wielkie. Mimo iż film trwa trzygodziny, to nie ma w nim żadnych dłużyzn. Oprócz fabuły, twórca wykorzystał czas aby pokazać bogactwo i potęgę Dale i krasnoludziego królestwa pod górą, piękno elfiego Rivendell czy sielankę Shire'u. To także pośpiewywania krasnoludów, które nie tylko wprowadzają radosny humor do filmu, ale też doskonale oddają klimat głównych członków wyprawy. Co ważne, Jackson nie stosuje chwytów niczym z Lalki Prusa, i nie urywa filmu w środku akcji, nie pozostawiając widza w trwającym cały rok oczekiwaniu co się zdarzy. Reżyser zręcznie uspokaja umysł oglądającego zamykając wszystkie ważniejsze spory, a następnie serwując mu jakże odprężającą podróż po bezkresnych otchłaniach Nieba na grzbietach władców przestworzy, Orłów. Podsumowując: wbrew obawom, że Jackson rozdmucha Hobbita do rozmiarów nadętego, choć pustego balonika, twórca doskonale rozszerzył wizję stworzoną przez J.R.R. Tolkiena.

Podziękowania:
  • dla Marcina "Drego" Borowskiego za zorganizowanie całego tego zamieszania
Powitanie hobbita - cała drużyna
Autor zdjęcia: Przemysław Kubik
PS. Niestety, przeprosić muszę też za jakość zdjęć, mój sprzęt przeżył spóźnioną apokalipsę i pracuję na starszym aparacie zastępczym. Miejmy nadzieję, że uda się go jednak przywrócić do życia.

Galeria zdjęć z wydarzenia na Picasie

Odrobina koloru wśród codziennej szarości

$
0
0

6 stycznia już chyba zawsze kojarzył mi się będzie z zimnem i wilgocią. Nie takim porządnym,lodowatym wręcz zimnem śnieżnej zimy, ale takim paskudnym, przenikającym gdy temperatura ciut wyższa od zera napełnia powietrze przeszywającym ziąbem wilgoci, dopełniającym psychicznego chłodu wszechotaczającej szarości brudnych bloków i kamienic. Tak było dwa lata temu gdypisałem pierwszą notkę na bloga, tak było rok temu gdy przyszłomi zobaczyć pierwszy orszak trzech króli, tradycji stało się też zadość też i w tym roku.
Że jednak Święto Trzech Króli to data znamienita dla bloga, to i w tym roku tradycji stać się musiało zadość i Orszak Trzech Króli trzeba było odwiedzić. Więc mimo pogody diabelsko podpowiadającej „zostań w łóżku, zostań w łóżku” stawiłem się przed południem na wyspie piaskowej, skąd ruszał orszak.
Jak co roku, orszak rozpoczynały zarówno diabły próbujące skłonić ludzi do zejścia na złą drogę, jak i anioły pilnujące porządku. Jednak wyposażone w nowiusieńki sprzęt (klasy o wiele wyższej niż rok temu) tak skutecznie tego porządku pilnowały, że diabły praktycznie zaprzestały swej agitacji. Ledwie jakie niedobitki się pojawiały na wyspie przed rozpoczęciem orszaku, a i w trakcie działalności diabłów zbytnio nie dawało się zauważyć. Gdzie tylko pojawiała się mała chociażby grupka zbuntowanych aniołów, zaraz rozganiana była przez oddziały prewencyjne ich prawych braci, a do jakiejś większej bójki chyba tylko raz doszło, na Placu Dominikańskim. No cóż, w tym roku przewaga aniołów była wręcz miażdżąca, i tylko gdzieniegdzie zauważyć się dawało czujne oko szpiegów Lucyfera, skrzętnie dokumentujących każdy najmniejszy grzeszek maluczkich nowoczesnym sprzętem fotograficznym.
Oczywiście, orszak to nie tylko diabły i anioły. Niestety, sam orszak skutecznie zasłaniany był przez grupkę namolnych fotoreporterów, nie umiejących swych zdjęć zrobić w sposób dyskretny. Zresztą, zrozumiałbym jeszcze nadmierne zapamiętanie w walce o naj, naj, naj-zdjęcie, jednak już przemieszczając się można przecież było dyskretnie usunąć się na bok czy podbiec szybko, a nie w tempie orszaku ślamazarzyć się przed nim udając główną gwiazdę orszaku.
Orszak to oczywiście pochód Trzech Króli niosących swe hojne dary nowonarodzonemu Królowi Niebieskiemu. Niestety, w tym roku wielbłądy zbyt zajęte były obowiązkami macierzyńskimi by godnie przewieźć naszych mędrców, magami też zwanymi. Niestety, król wieziony na koniu niżej ponad tłumem się unosi niż ten sam król niesiony przez wielbłąda, więc i ich splendor gdzieś się zawieruszył i sami stali się częścią kolorowej ciżby.
Tak więc w tym roku, w orszaku zdecydowanie królowały anioły, ze swymi nowymi, dłuższymi, bardziej lśniącymi mieczami. Jednak czy ich buta oraz zdecydowanie pacyfistyczne podejście (bo od kiedy mizerykordia jest mieczem, i to na dodatek długim?) nie sprawi, że dołączą one do grona zbuntowanych aniołów? A gdy poddani Lucyfera znów staną się poważnym zagrożeniem dla Sług Pana, to na ziemi znów rozpętają się wojny diabłów z aniołami...

Fantastyczne premiery Wrocławia Fantastycznego

$
0
0
Cała Polska wciąż żyje opóźnioną w stosunku do reszty świata premierą Hobbita. Jednak i wrocławskie hollywood nie próżnuje i powstają nowe fantastyczne filmiki krótkometrażowe, których wysyp trafił się tuż po Nowym Roku. Nawiązując do dzieła wiszącego na Muzeum Współczesnym Wrocławia, trzy nowe filmiki trzeba pokazać w trzech różnych kategoriach: BYŁO, JEST i BĘDZIE.
I miejmy nadzieję, że mimo upadku wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych, wrocławska potęga filmowa znów się odrodzi dzięki fanom fantastyki.


BYŁO - Zlot fanów Stacrafta 2 Fan4Fan

Było to filmik podsumowujący zlot fanów fanów Fan4Fan, zorganizowany we wrześniu 2012 roku przez Stowarzyszenie Wielosfer. Turnieje graczy, spotkania z twórcami gier, panele dyskusyjne - a wszystko ukazane na tle imprezowego techno. Choć zloty gier komputerowych to nie jest dla mnie tematyka zbyt pociągająca  to jednak muszę przyznać, że film aż miło się ogląda.



JEST - Wrocławski Fanklub Gwiezdnych Wojen

Do kategorii "bieżącej" czyli jest, ewidentnie kwalifikuje się filmik promujący ogólną działalność Wrocławskiego Fanklubu Gwiezdnych Wojen. Chociaż po tej organizacji spodziewałbym się raczej mnóstwa strojów w teledysku promującym, to widać zupełnie inny był ich cel. Mimo wstępu jawnie nawiązującego do charakterystycznych napisów ze Star Wars, reszta filmu to raczej pokazanie, że do fanklubu nie należą jakieś dziwolągi z innych planet i galaktyk, ale zwykli ludzie, których głównym celem jest zabawa. No może z lekką domieszką "złych chłopców" opętanych ciemną stroną mocy, jednak na szczęście dających się opanować przez będące w przewadze siły dobra. Lekkości, polotu i fantastycznej zabawy nadaje użycie muzyki dyskotekowej z lat 80-90tych i slapstickowego pościgu w stylu Benny Hilla.



BĘDZIE - Fantazjada 2013 (Knechci: Stormhill)


W przeciwieństwie do pozostałych, trzeci filmik nie stanowi jeszcze całości, a jest jedynie pierwszym odcinkiem zapowiadanego na najbliższe pół roku serialu. Knechci to wieloodcinkowa zapowiedź gry terenowej Fantazjada, która jak co roku odbywać się będzie na terenie twierdzy Srebrna Góra w okresie Bożego Ciała. To także forma fabularnego pokazania głównych zasad mechaniki obowiązującej w tegorocznej edycji, tak więc w szczególności do oglądania zachęcam przyszłych uczestników tej gry terenowej.


Fantastyczne podróże, fantastyczni podróżnicy...

$
0
0

Dziś wyjątkowo chciałbym napisać coś, co z Wrocławiem związanego nie jest. To raczej głos poparcia dla blogerów podróżniczych. Akcja „Podróże to prawdziwy lajfstajl” to spójny głos tej części blogosfery przeciw zdegradowaniu ich w corocznym onetowym konkursie na Blog Roku i wyrzuceniu kategorii podróżniczej z listy.
Trzeba przyznać, że wrocławska fantastyka jest w tej kwestii ewenementem. Apokalipsa według Pana Jana wspomina tylko o jednej wyprawie do Poznania, oczywiście militarnej, w Waniliowych Plantacjach Wrocławia bohaterowie oddalając się zbyt daleko od Wrocławia i tajemniczej góry Ślęży napotykają na niewidoczną barierę i giną. Reszta opowiadań wrocławskich odbywa się... no właśnie, głównie w samym Wrocławiu lub jego bezpośrednich okolicach.

Hobbit: Niezwykła podróż

A przecież wystarczy choćby spojrzeć na największy hit filmowy ostatnich tygodni czy książkę J.R.R. Tolkiena na której bazował Peter Jackson żeby od razu zauważyć, że fantastyka żyje podróżami. Nawet istoty tak zasiedziałe w swych domostwach, jak rasa hobbitów, ruszają w wielką wyprawę do Samotnej Góry celem wypędzenia smoka. Choć tu, oprócz wspomnianych niziołków, dominują głównie wypędzone ze swych domostw krasnoludy, próbujące wrócić do swej ojczyzny, to jednak co powiedzieć o wyprawie drużyny pierścienia w trylogii Władca Pierścieni? Długa wędrówka daje doskonały pretekst do zaprezentowania coraz to kolejnych fantastycznych krain, stając się nie tylko klasyką fantastyki, ale i oryginalną formą książki podróżniczej.

Pętla czasu czyli od Odysei ...

Oczywiście, początki podróży w fantastyce zaczynają się równie wcześnie, jak wcześnie pojawia się fantastyka: w starożytności. Bo czyż fantastyczne nie są mity greckie, ze swymi faunami czy nimfami wodnymi? A skoro już mówimy o greckich mitach, to czyż można nie wspomnieć o największym twórcy tych czasów, Homerze? Do dziś uchowały się zaledwie dwa jego dzieła, Iliada i Odyseja, obydwa stanowiące o podróżach. I choć w Iliadzie podróże zbierających się na wojnę wojowników wymieszane są z militarystycznymi opisami, to już praktycznie cała Odyseja to zapis wielkiej podróży po krainach starożytnej Grecji.


Fantastyczne podróże XX wieku

Och, można by powiedzieć, pobłądziło się jednemu zagubionemu wędrowcowi, ale nie generalizujcie, przecież fantastyka to fantastyka a nie podróże, lecz spójrzmy w historię literatury dalej. Ot, chociażby polski romantyzm, ze swymi wieszczami wygnanymi z ojczyzny, przeganianymi z miejsca na miejsce, którzy swe podróże mieszają z onirycznymi wizjami. Lub później, Juliusz Verne, który wciąż inspiruje współczesnych twórców fantastyki.
Bo choć „W 80 dni dookoła świata” to ewidentnie książka podróżniczo-przygodowa i nie ma w niej nawet śladu fantastyki, to co powiedzieć o 20 tysiącach mil podmorskiej żeglugi? Choć pewnie nie jeden dziś odpowie, że łodzie podwodne to jedynie zaawansowana technika morska – lecz za czasów Juliusza Verna był to raczej zamysł z gatunku science-fiction niż opis otaczającej rzeczywistości, w której jedyne podwodne okręty to te, które na wieki osiadły już na dnie oceanów i nawet nie próbują się z niego podnieść. Lecz patrzmy dalej po jego twórczości – podróż do wnętrza ziemi, z ziemi na księżyc – już same tytuły sugerują, że chodzi o podróż, i to bezsprzecznie podróż fantastyczną.
Oczywiście, nie sposób nie wspomnieć o „Autostopem przez Galaktykę” Douglasa Adamsa, już w tytule nawiązująca do podróży. Zresztą i dalej nie sposób stać w miejscu, a motywy podróżne stanowią podstawę zarówno książki jak i filmu. Intryga rozkręca się przy okazji budowy intergalaktycznej drogi, a później dzięki coraz to różniejszym perypetiom bohaterom udaje się zwiedzić całkiem spory szmat galaktyki, nie jednokrotnie cudem uchodząc z życiem (w czym zasługę ma także niezastąpiony ręcznik).
No i wreszcie Tolkien, ze swoimi dwoma epickimi wyprawami, z nietypowymi środkami transportu (pływanie na i w beczce, lot na skrzydłach orła czy jazda wierzchem na gałęziach drzewa niczym na koniu czy słoniu). Tolkien, który wśród głównych postaci stawia wędrowców nie mających swego jednego domu, lecz witanych mile w domach swych przyjaciół – mowa oczywiście zarówno o władcy nazwanym Obieżyświatem, jak i o Gandalfie, któryż wszak przecież też jest podróżnikiem....

… do odysei kosmicznej czyli pętla w punkcie wyjścia

No i wreszcie Odyseja Kosmiczna 2001 i 2010. Historia zakręciła koło i wróciła do punktu wyjścia. Znów zagubiony człowiek stara się wrócić do punktu wyjścia, lecz złośliwy los stawia mu na drodze wszystkie możliwe problemy. Zmieniła się konwencja, zmieniły się i czasy, więc i miejsce cyklopów i syren zajmuje psujący się sprzęt – jednak wciąż pozostaje motyw podróży.

Jeśli wciąż jednak uważasz, że od podróży ważniejsza jest choćby dobra strawa, bo dokąd dojdzie głodny wędrowiec, to zapraszam do fantastycznej restauracji na końcu wszechświata czy do znanego ze swych wyszukanych potraw Grillbaru Galaktyka – lecz tu znów musisz się nastawić na długą podróż, a pyszna potrawa będzie tylko nagrodą za trud podróży.

Kto zamroził Smoka Wawelskiego?

$
0
0
Niejeden śmiałek nie wrócił z Domeny Królowej Lodu

Strasznie markotne były ostatnio wrocławskie smoki. Wieczorem chowały się w najczarniejsze narożniki jakby się próbowały przed kimś ukryć. Zapytane – zdawkowo odpowiadały po czym szybko oddalały się od przechodnia który je zaczepił. Dopiero wizyta u starszyzny pobliskiego Smoczego Grodu przyniosła wyjaśnienie: ktoś zamroził smoka wawelskiego. Choć do Krakowa daleko, to jednak wszystkie smocze serca wypełniły się strachem, bo i do końca zimy trochę  czasu pozostało i sprawca tego karygodnego czynu ma czas aby i Wrocław nawiedzić i nasze smoki zamrozić. A i sromota to straszna i poruta, że największy ze smoków, potworów ziejących ogniem, dał się... no właśnie, zamrozić. No jeszcze dać sobie głowę uciachać jakiemuś rycerzykowi zakutemu w zbroję, czy opić się wody nadmiernie gasząc nadmiernie rozpalone gardło... ale dać się ZAMROZIĆ? Straszna to śmierć jak dla smoka. Plama na honorze nie tylko jednego smoka, ale rodu całego, a przecież w Smoczym Grodzie to głównie słowiańskie smoki urzędują, potomkowie tego krakowskiego.

Przygotowania do wyprawy

No cóż począć, pomocy smokom odmówić nie wypada. Zresztą, skoro sam Wędrowycz Bardakom na pewien okres odpuszczał, aby tylko na obce tereny się udać i cudze zło wytępić, to czyż i mnie nie wypada do Krakowa się udać i tamtejsze oziębłe smoka stosunki z innymi naprawić? Zwłaszcza, że wyglądało że to nasza znajoma Królowa Śniegu na Wrocław się obraziła i tegorocznej zimy gdzie indziej postanowiła nocować. Toż już nie tylko dla smoków dyshonor, że smoka zamroziła, ale i dla gościnności wrocławskiej, że już nie u nas hotele ją interesują, ale gdzieś w Krakowie.
W Domenie Królowej Lodu, autor: Michał Anderle
Zatraciła się w tańcu... 
a spod fałd jej sukni, 
spod każdej się sypał lód i śnieg...
Cóż począć, pakować się trzeba, zabójczynię dorwać. Lecz najpierw wywiad przeprowadzić trzeba. Facebook, kilka maili, wici wśród znajomych fotografów rozesłane, i już, szybko wyniki pierwszego rekonesansu do mnie spływają. Tak, w Krakowie rozpanoszyła się jakaś wredna Królowa Lodu. Praktycznie nikt jej nie widział, nikt nie zna jej głosu, za to efekty jej działania odczuł każdy. Pal licho, że śniegu na drogach pełno i korki zrobiły się gorsze niż na co dzień, pal licho, że zimno, w końcu to zima i zimno być musi. Gorzej, że wzmiankowanego smoka krakowskiego zamroziła, gorzej, że i Wawel zamrozić próbuje aby za swą siedzibę obrać. Dopóki tego nie osiągnie, to tymczasowo na krakowskim Zakrzówku swój tron postawiła, choć na nocleg inne, nikomu nie znane miejsce obrała. I jeszcze to zdjęcie, przez anonimowego autora zrobione – choć jak mawiają, rozgłosu to on już raczej nie zyska, bo jego głowa wśród tych sfotografowanych leży, gdzieś w lodowatej dolinie.

Podróż, cel Kraków

Zima, niczym królowa, rozłożyła swe śniegowe suknie na ziemi
Tak więc: podróż, cel Kraków. Busem, bo pociągi już dawno tam nie jeżdżą. Lecz skoro podróż, to i o noclegu pomyśleć zawczasu trzeba. Hotele odpadały, bo skoro agenci Królowej odnaleźli fotografa którego tożsamości nikt nie zna, to z pewnością i listy hotelowych gości cały czas do wglądu maja. Więc znów skorzystać trzeba było z gościnności krakowskich znajomych i u nich przenocować. Jako iż od Wawelu daleko nie było, wręcz gdzieś po drodze między zamkiem a obecną siedzibą oziębłej Królowej, to i tu wpływ walki dawał się we znaki. Nawet w mieszkaniu lodowato zimno było, a już o łazience z „przeręblem” lepiej nie wspominać. Tak, tak, łazienka – bo choć wielu myśliwych specjalnie pozostawia na sobie kilkudniową warstwę „naturalnego” brudu, aby zwierzyna nie wyniuchała żadnych obcych mydeł, tak tu już zadanie jest trudniejsze. Wonidła, parfumy – któż by się tym przejmował przy królowej co to ma nos zamarznięty, za to wszystko, co z życiem i ciepłem się kojarzy zczyszczone z ciała być musi.

(tutaj czas na chwilę zamarza z powodu kapieli w domowym przeręblu)


Barbarzyńska szamanka w akcji
Brrr, nie było miło, a traumatyczneprzeżycia duszę mą będą nękać przez wieki. Powiem, że same te przygotowania o mało nie przeniosły mnie do Domeny Królowej Lodu, bezpowrotnie, na szczęście jednak z zimnem udało się wygrać, a do Skałek Twardowskiego na krakowskim Zakrzówku dotarłem w klasyczny sposób. Dotarłem na tyle wcześnie, że Królowa nie zdążyła się jeszcze ubrać w swe lodowe kreacje. Tak jak przypuszczałem, barłogu w dolince znaleźć się nie dało, tak więc potwierdziły się moje informacje. Za to spotkałem trzech sprzymierzeńców: miejskiego strażnika zakutanego w kolczugi i zbroje, leśnego zwiadowcę w swych lekkich szatach i barbarzyńską szamankę w grubych zwierzęcych futrach. Choć cel był wspólny, to wszelkie próby ustalenia jednolitej strategii nie przyniosły żadnego efektu. Każdy chciał walczyć po swojemu, nikt z nas nie potrafił zrozumieć metod tego drugiego. Strażnik liczył na bezpośrednie zwarcie i moc ciężkiego oręża, zwiadowca raczej nastawiał się na jakąś podstępny fortel, szamanka chciała walczyć siłą ognistej magii, ja z kolei... no, powiedzmy że po Wędrowyczowsku postanowiłem walczyć. Ale nie zdradzajmy swych sekretów za wcześnie. Tak więc walczyć mieliśmy każdy samodzielnie, co w świetle tego co za chwilę miało się zdarzyć w sumie było najlepszym rozwiązaniem.
I jeszcze jeden współprzymierzeniec:
czarny kot, co to przyniósł pecha królowym








Przybycie... Królowych?

Królowe Lodu zawsze walczą z godnością
Gdzieś w tych naszych kłótniach zatraciliśmy poczucie czasu, i dopiero hałas wydobywający się z jednej z pułapek zwiadowcy doprowadził do porządku. Znaczy się: królowa się zbliża. A właściwie, królowe, bo było ich co najmniej 4. Po jednej na każdego z nas, a zdaje się nawet na deser coś zostanie dla najlepszego wojownika. Jak na królowe przystało: każda w pięknej sukni, każda wymalowana stosownie do sali tronowej. Przyznać trzeba, że na chwilę człowiek zapatrzył się na nie, czego o mało nie przypłaciłem życiem. Tymczasem wojownik rzucił się na swoją „wybrankę”, próbując ją zabić. Kątem oka widziałem, że całkiem nieźle walczył. Jednak taktyka Królowej okazała się skuteczniejsza: żadnych ataków, prosta, podstawowa obrona i... kuszenie wzrokiem. Powabnie, jak prawdziwa dama, uroczo, jak na kobietę przystało, no i skutecznie. Omamić dał się wojak, oszukać, że przecież to spokojna niewiasta, zagrożenia nie stanowiąca, że ona o niczym nie wie, że atak bezzasadny. Otumaniony żołnierz odłożył swój miecz do przypasanej do pasa pochwy, już chciał w rozmowę się wdawać... wtedy wredna Królowa swój charakter pokazała, jak nie wyrwie zaskoczonemu wojowi miecza z pokrowca, jak nie zamachnie się orężem na rycerza.
Żołnierz, co to dał się zwieść Królowej Lodu
 Miecz wielkim łukiem ciął powietrze, bezbronny wojak nawet nie miał się czym zasłonić przed ciosem, już ostrze zbliża się do jego ciała aby bezlitośnie przeciąć wszystkie żyły, aorty, tętnice czy co tam jeszcze w człowieku się mieści... lecz nagle miecz zatrzymuje się, ruch się nagle zamraża, na chwilę cała niszczycielska moc ulatuje z oręża... aby po ułamku sekundy dosłownie, przez miecz przeszły lodowato-niebieskie promienie. Miecz od głowni aż do samego czubka szybko pokrywał się cieniutkim szronem, na chwilę zatrzymał się na jego czubku... i nagle niebieski piorunek przeskoczył z czubka na kolczugę woja, aby następnie rozproszyć się po całej zbroi. Potem twarz jego, jedyny odsłonięty kawałek ciała który dawało się obserwować, nabrał lodowato-niebieskiej barwy.




Tak właśnie żołdak przestał być naszym sojusznikiem, choć na szczęście wciąż wspomnienie wspólnego celu nie pozwalało mu na walkę przeciw nam. Dalszą więc walkę prowadziliśmy już w trójkę. Obserwując lodowatego już żołnierza nie widziałem co się dzieje z innymi. Ja tam walczyłem swoimi metodami, o ile walką to się dawało nazwać. Starałem się sprawiać przyjazne wrażenie, udawać dobrego człowieka co to przybył uprzedzić Lodowe Królowe o haniebnych zamiarach tych skrytobójców, co to na władczynie zimy skrycie czyhali, a że nie znałem miejsca ich noclegu to udało mi się je złapać dopiero w miejscu zamachu na nie. Od słowa do słowa narasta rozmowa, no to może brudzio... rozgrzewająca nalewka z Zaczarowanych Wzgórz jednak robi swoje. I choć do nominalnej mocy wędrowyczowskiego samogonu jej daleko, to magiczne owoce ze wspomnianych podtrzebnickich wzgórz sprawiają, że działa o wiele skuteczniej.









Śmierć szamanki




Śmierć szamanki z rąk podstępnej Królowej
Ja zabiłem jedną królową, szamanka przy pomocy magii drugą, z trzecią poradził sobie zwiadowca. Z czwartą też jakoś poszło, jednak królowe lodu zachowywały się niczym głowy hydry: gdy zabiliśmy jedne, zaraz pojawiały się kolejne. Przyznam, nie była to łatwa walka. Szamance widać sił zabrakło, zarówno tych magicznych, jak i fizycznych, więc musiała się skoncentrować aby choć trochę się „doładować”. Trzeba przyznać, że taktykę przyjęła dobrą, podobnie jak w przypadku dzikich zwierząt, tak i w przypadku lodowych królowych ognisko doskonale odstraszało natrętów czyhających na życie barbarzynki. Jednak drewno z czasem się kończy, a zajęty walką nie byłem w stanie go ciągle dorzucać. Gdy zauważyłem skradającą się kolejną królową, za późno już było, żeby stanąć w obronie guślarki. Rozpędzony przez okrutną władczynię barbarzyński topór rozpłatał jej właścicielkę. Pyrrusowe to jednak było zwycięstwo królowej. Z rozciętych żył buchnęła gorąca krew szamanki, rozpryskując się także po ciele Królowej. Ogień płynąc w czerwonym płynie był tak gorący, że i zabójczyni zginąć musiała. No cóż, mawiają, że niektórzy walczą także po śmierci... tak było i tym razem.






Lodowa Wiedźma

Mrożący wzrok Lodowej Wiedźmy
Jakoś sobie radziłem z pozostałymi Królowymi, mimo iż zwiadowca też w którymś momencie zniknął. Uciekł czy zginął – trudno powiedzieć, bo raczej rzadko go widziałem. Na szczęście napływ Królowych się skończył. Na ich miejsce przybyła Ona – Lodowa Wiedźma. Najstraszniejsza ze wszystkich. Sam jej widok mroził wszystko wokół, i żeby nie nalewka płynąca w żyłach, padłbym na miejscu. Walka nie była łatwa, szala zwycięstwa co i rusz przechylała się to na jedną, to na drugą stronę. Jak wspomniałem, niektórzy walczą także po śmierci – nareszcie rozpaliły się gałęzie wrzucone wiele wcześniej na ognisko rozpalone przez szamankę. Choć jej nie uratowały życia, to chociaż mi pomogły. Oczywiście, nie obyło się bez pomocy zamrożonego strażnika. Gdy już zginęły wszystkie Królowe, które swym pięknem mogły rozgrzać jego serce do lodowej miłości, zwyczajnie zabrakło mu ciepła. Żółtoczerwone płomienie kusiły go, kusiły... choć strach targał jego członkami, to w końcu zbliżył się do źródła ciepła.
Też mi go było szkoda, po takiej przegranej nagle roztopić się niczym bałwan na wiosnę? Tak giną ci, którzy żołnierzami Królowych Lodu się urodzili. Jak widać ci, którzy ich żołnierzami się stali za życia, pod wpływem ciepła wracają do swej poprzedniej postaci. Pozbawiony miecza, wziął jedyną broń, jaką się udało znaleźć – grubą gałąź z ogniska, której jeden koniec się zdążył mocno rozpalić. Nie mogła go widzieć Lodowa Wiedźma, zbyt zaaferowana walką ze mną była. W przeciwieństwie do zadufanych w sobie Królowych, nie zwracała uwagi na chłopczyka, który właśnie pozbył się lodowego okrucha ze swego serca. Czyż ona potrzebuje otumanionego adoratora?
To był jej błąd. Choć potężne uderzenie gałęzią, niczym maczugą, niejednego woja by ogłuszyło, na niej nie zrobiło zbyt wielkiego wrażenia. Za to paląca pochodnia szybko sprawiła, że suknie wykonane z naturalnych ciuchów, mimo iż równie lodowate jak sama Wiedźma, szybko zajęły się ogniem. Cała dolina wypełniła się palącym wrzaskiem płonącej Wiedźmy. Chwilę później przez dolinę przetoczył się grzyb zimna, niczym fala uderzeniowa po wybuchu bomby atomowej, tylko nie tak gorąca. Żeby nie wapienna niecka dawnego kamieniołomu, z pewnością lodowaty ziąb rozniósł by się po całym Krakowie, tak jednak cała moc skoncentrowała się na małym obszarze. Dogłębne zimno przejęło wszystkie żywe istoty w zagłębieniu, a na placu boju pozostaliśmy tylko my dwoje: ja i miejski strażnik.



Tymczasem w domu, czyli jak rozmrozić internet

W zasadzie, po wygranej powinienem sprawdzić co u Wawelskiego. Jednak doszły mnie słuchy, że jedna z Królowych tuż przed śmiercią wysłała swojego agenta do Wrocławia. Tak, w ramach zemsty. Okazało się, że pogłoski wcale nie były przypadkowe, były mocno uzasadnione i gdybym poszedł pomagać smokowi, nie wiadomo jak dziś wyglądałby Wrocław. Na szczęście szybka odsiecz wystraszyła sabotażystę, choć trzeba przyznać, że dzieła zniszczenia nawet zaczął dokonywać. Po powrocie okazało się, że zdążył mi zamrozić internet – na szczęście z takimi problemami to już sobie mój dostawca usługi potrafi poradzić. Choć gdyby nie to, to pewnie powyższa relacja pojawiłaby się wcześniej.


Wpis dla Małej Mi

$
0
0

Blog ma już ponad 2 lata, a liczba jego fejsbukowych fanów przekroczyła właśnie liczbę 150. I jako iż nie jest to jakaś specjalnie okrągła liczba, to nie byłoby o czym wspominać, gdyby nie osoba, która okazała się tą 150-tą. Czy to ta sama którą znacie z książek Tove Jansson? Trudno powiedzieć, to chyba jednak znak, że pora znów napisać coś bajkowego przed zbliżająca się falą grozy w której nie obejdzie się bez alienów, predatorów, apokalipsy, bomby atomowej, i jak na każdy dobry horror przystało istot spoza granicy śmierci.
Gorzałek-Opiłek z kolegą
Ale jak już wspomniałem, dla chwilowego uspokojenia atmosfery wcześniej odrobina bajkowego świata. Skoro jednak Mała mi to osoba niejednokrotnie złośliwa, to i temat na dzisiejszy wpis musiałem wybrać przekorny. Tak więc trafiło na Gorzałka i Opiłka, przedstawianego przez Krzysztofa Piskorskiego w postaci jednego dziwoluda. Ogorzałek-Opiłek, po modernizacji przemysłu mleczarskiego i pozbawionego nas tak bezcennego produktu jak kwaśne mleko, stał się pracownikiem Winpolu, gdzie tajniki tradycyjnych metod mleczarskich wykorzystuje do produkcji jakże win wrocławskich.

„Gdy znaleźli się na zakurzonym podwórku, dziennikarz wskazał głową pobliski magazyn z szyldem Winpolu.
  • I co tam porabiasz? Bronicie tej hurtowni jak twierdzy...
  • Jestem teraz kierownikiem – odparł ze śmiechem Miciński. - Kieruję zespołem twoich starych znajomych.
Witek zmarszczył czoło. Jednak w tej samej chwili, jakby w odpowiedzi, z ciemnego wnętrza magazynu dobiegł krzyk:
  • Nie tak, Śtokrotka! Ty tempy fajfusie! Ty nawet lać nie umisz prosto!
  • Gorzałek Opiłek? - Zdziwił się Witkowski.
  • A i owszem. On i cała banda dostali tu angaż. Mnie zaś skapnęła podwyżka i stanowisko kierownicze. Wszystko w nagrodę za innowacje w dziedzinie produkcji.
  • Chcesz mi powiedzieć, że...?
  • Tak. Krasnale zamiast do mleka sikają teraz do wina.
Dziennikarz skrzywił się z obrzydzeniem.
  • Ale... Po co?
  • Widzisz, ich mocz to doskonały konserwant. Subtelna mieszanina siarki i różnych kwasów nadaje trunkowi pożądaną długowieczność. No i charakterystyczny siarkowy bukiet, do którego tak przyzwyczajeni są nasi klienci.”Krzysztof Piskorski, Poczet dziwów miejskich, strona 130
Gorzałek Opiłek bezczelnie spogląda w oczy strażnikom miejskim
Oczywiście, hurtownia Winpolu to nie jedyne miejsce, gdzie możecie spotkać Gorzałka-Opiłka. Z zamiłowaniem robi reklamę restauracji Przedwojennej, przed którą z jakimś koleżką ciągle rozpijają wódkę De Luxe. Oczywiście, odważnym trzeba być, aby tak blisko siedziby Straży Miejskiej popijać sobie alkoholowe trunki bez obawy o mandat. Ale oczywiście, i na to wrocławskie psotniki już dawno znalazły sposób. Choć opróżniają coraz to kolejne butelki, to czynią to bez odkręcania nakrętki. Teraz już znudzeni strażnicy nawet nie odwiedzają naszych poczciwych alkoholików, jednak trzeba przyznać, że swojego czasu toczyły się o to burzliwe boje. Jednak nawet dowody sądowe świadczyły na korzyść Gorzałka – choć przedstawiono wiele zdjęć z pochyloną butelką, to jednak za każdym razem widać było, że butelczyna ma założoną nakrętkę. A że na zdjęciach widać coś w kieliszku – a no, stoją biedoty na powietrzu, bez chroniącego ich dachu, to i czasem coś im do kieliszka napada... kiedyś nawet przez pomyłkę sprawa trafiła do jakiegoś zamiejscowego sądu, że jednak akurat tam znali już podobne opowiadania Wędrowycza, to i sąd nakazał strażnikom odpuścić ściganie krasnali, wiedząc że i tak nic udowodnić im się nie da.
Kieliszek Gorzałka Opiłka nigdy nie jest pusty
Ale pamiętaj: choć krasnale mają niespożyte magazyny trunków wszelakich, to jednak pamiętaj: nie próbuj ich nawet spróbować bez wyraźnej zgody Opiłka. Choć rozmiar ich maleńki, niepozorny wręcz, to krzywdę ogromną są w stanie zrobić człowiekowi, co wielokrotnie użyte zostało w celu ochrony miasta: przed geriatryczną mafią, przed neurotycznymi kotami i innymi potworami atakującymi miasto.
  • Meldujem się, panie podsyskowniku – zasalutował największy, najszpetniejszy i najbardziej zabliźniony z krasnali.
  • Dla ciebie zadanie śpecjalne. Biezes magiewski eliksir i idzies uśpić ludziaków przy zelaznej furcie. Rozumies?
  • Ta jeśt! Ale... Panie Podsyskowniku, gdyby mikśtura nie tego?
  • Wtedy mozes załatwić śprawe rencnie.
  • Stokrotka zatarł dłonie. Wyraz jego twarzy przyprawił Witka o dreszcze.
  • Ale, Śtokrotka, bez trupów. Bez trupów.”
Krzysztof Piskorski, Poczet dziwów miejskich, strona 199


A z okazji zbliżających się Walentynek, krótki filmik o tym, jak Mała Mi podrywa włóczykija... Niestety, nie udało mi się go wkleić bezpośrednio pod postem, więc musicie sami go sobie wyklikać.

Predator z łukiem kontra Alien

$
0
0

Łup, łup, łup.. nieznośne dudnienie dobija się do głowy. Pomyślałbym, że to tupot różowych słoni tańcujących po nadmiernie czułej głowie, ale to dudnienie jest zbyt realne – wibrujące od basów powietrze porusza się w sposób dający się zauważyć nawet okiem. Któż to tak niemiłosiernie wali o godzinie piątej nad ranem.. uuups, znaczy się o 10 nad ranem, taka drobna różnica. Mimo wszystko, daliby pospać zmęczonemu człowiekowi.
Dudnienie chyba nie zamierza ustać, więc zwlekam się z łóżka i zaspany otwieram drzwi, aby ujrzeć tam... dwójkę wojskowych. No żesz, przeniesiony do rezerwy bez odbywania służby wojskowej, wszystko oficjalnie, rozporządzeniem Ministra Obrony Narodowej, za studia, a tu mi wojskowi spać nie dają? Ki diabeł... i jeszcze bełkocze.
  • Ubieraj się, i to migiem, i tak już jesteś spóźniony.
Że niby co, gdzie, jak? Że niby coś podpisywałem? No ale fakt, podpis tak jakby mój. Widać armia wróciła do pradawnych zwyczajów. No tak, było miło, było za darmo, a jak już człowiek odurzony alkoholem myślał tylko o tym, skąd wziąć więcej, to pewnie po staremu, zafundowali kolejną gorzałkę za mały podpis. Ech, żebym i ja się tradycyjnie zachował, trzy krzyżyki i po sprawie, i niech mi potem jakiś biegły sądowy udowadnia, że to moim charakterem pisma. Ale nie, wyższe wykształcenie zobowiązuje, toż nie wypada, no i się człek durny podpisał jak w dowodzie. Ech, masz ci los...

Będę Predatorem, będę predatorem

Ukryty snajper
Więc się ubrałem. Potem... wszystko samo się podziało. Znaczy się, wzięli mnie za barki, ściągnęli po schodach i wcisnęli między siebie do jakiegoś miniaturowego autka. Ściśnięty między dwoma drabami na tylnej kanapie samochodu raczej nie projektowanego na pięć osób poczułem ulgę gdy auto się zatrzymało gdzieś w lesie.
  • Bierz to, i na strzelnicę.
Że niby co? Łuk i kołczan? No rozumiem, że nasza armia to zbyt bogata nie jest, ale na beryle to ich jednak stać... a w ogóle, to żaden z mundurowych nie miał orzełka na czapce. Więc jaki diabeł.

Na strzelnicy wszystko się wytłumaczyło. Znaczy, nie samo się, sierżancina jakiś wyjaśnił. Że niby Obcy, Alien znaczy się, wylądował we Wrocławiu i teraz trzeba wysłać armię predatorów żeby go dorwać i zaciukać. No dobra, że wylądował to wiem, u Wartaczy pomieszkuje bo na mieszkanie go nie stać, ale żeby mnie za Predatora brać? Już pal licho moją sylwetkę, ale maskować to ja się tak doskonale nie umiem. Auuuć... acha, że mam siedzieć cicho? I że ten predator to taka ściema, to taki płaszcz-niewidkę miał i zwykły żołnierz był? No, w sumie ostatnio coś amerykanie pobrzdąkiwali że taki mądry kamuflaż wymyślili, a tu patrz, dwa miesiące później trzymam to we własnych rękach. No cóż, pozostawię mi zaśpiewać prawie jak Liroy: Będę predatorem, będę predatorem... jak się łuku używać nauczę, scoobie doo ya, będę predatorem...

Chłopy, po naszemu, to TAK oznacza się apteczkę, zrozumieli?
No dobra, odprawa i krótkie wyjaśnienie zasad. Generalnie, to nie ma co liczyć na liczne łupy z kłów Obcego, bo jak na razie to przyleciała sama królowa, tyle że trochę ludzi zdążyła sobie zarazić i opanować kilku ludzkich osobników. Więc trzeba trochę polatać po lesie z łukiem niczym jakiś elf ze śródziemia i pozabijać tych opętanych. Bo egzorcysty to akurat nikt z zebranych nie oglądał, a Pilipiuk to nigdy nie chciał opisać szczegółów technicznych pracy Wędrowycza. No to poubijać... 5 strzał, kawałek linki i jakiś wygięty pałąk ma wystarczyć? Aha, gostek naprzeciwko ma tyle punktów wytrzymałości, ile mu na kartoniku napisali. Za każdy trafiony strzał mam 5/4/2 punkty, Aha, strzały w czarne się nie liczą. Znaczy się, jak hitlerowca postrzelę w hełm, to strzała nie przebije mu tej twardej nazistowskiej stali z jakiej robili swoje nocniki. No, chyba że ktoś ma strzałę z ładunkiem nuklearnym w grocie, ale żadnego skośnookiego z Korei nie zauważyłem w pobliżu.



Apteczka zdobyta
No dobra, za każdy trafiony strzał 5/4/2 punkty i jak sobie wystrzelam więcej niż on ma, to jest martwy. Jak nie, to on mi zada jedną ranę, 5 ran możliwych i zgon. Znaczy, jak zabiję mniej niż pięciu wrogów, to ginę ja. No, chyba że jakieś trofeum zdobędę, po naszemu apteczkę, to mi się jedna rana zasgoi. Jak w jakiejś gierce komputerowej... Rany i trofea liczymy na mecie, więc nie dziwić się marszom zombich mamroczących pod nosem „TROFEUM.... TROFEUM” zamiast „mózg, mózg”. No, trzeba przyznać, oryginalne, zombiak który mamrocze coś innego niż mózg to już coś nowego w fantastyce. Może być ciekawie.
Po odprawie w teren. Jest pierwsza ofiara. Strzała w rękę, naciągnąć na tej lince... auuuuć!!! moja noga!!! Żeby samego siebie postrzelić... ale na razie rany nie mam, nikt nie zauważył. Strzała też nie złamana, więc da się użyć ponownie. Drugi strzał... oj, do nieba to chyba trafię tylko jak św. Piotr ze strachu się przed moimi strzałami schowa, bo zamiast w tego buraka naprzeciwko, to Panu Bogu w okno trafiłem... dobrze, że ten gościu za mną wszystkie swoje strzały w barana wpakował, to się oszuka, że połowa to moje.
Trafienie w nóżkę się nie liczy
I tak się człowiek pałęta przez ten las, pałęta, obcego to wbrew obietnicom żadnego nie ma, same ludziki oszalałe, co to w obronie własnej kolega za mnie powystrzelać musi... a tu jak coś nie błyśnie po oczach! No, jak radar na ulicy prawie, ale że niby co, Rostowski to już po lasach pieszych ściga za nadmierną prędkość? Gdy oślepione oczy wzrok odzyskały, okazało się że jest gorzej niż myślałem. Pal licho sam radar, ten i tak nie dożyje jutra jak te ładunki wokół wybuchną, no ale właśnie... ładunki wybuchowe... radar to miał tylko wykryć, że ktoś się zbliża i rozpocząć odliczanie. Więc nie ma już czasu na strzelanie sobie w stopy, trzeba załatwić radar i detonary w ciągu 30 sekund, zanim wybuchną. O dziwo, wszyscy zamiast ratować sobie życie, to pierwsze co walą w znienawidzony radar, a dopiero potem strzelają rozwalając detonary. Jakieś traumatyczne wspomnienia związane z radarem wszyscy mają, czy co? Jakaś epidemia fotoradarów zżerających portfele, czy co?
No dobra, idziemy dalej. Zabitych wrogów już tyle, że jakby za każdego robić nacięcie na łuku, to by się łuk rozleciał, na szczęście tałatajstwa robi się coraz mniej. Gdzieś z krzaków dobywa się trzask, jakby ktoś strzaskał skorupkę jajka. Że niby co, jakiś szalony druid... ups, to nie ta bajka, znaczy się jakiś szalony ekolog sobie jajecznicę robi w lesie? W ŚRODKU ZIMY??? A nie... gorzej... jaja, wyglądające dokładnie tak samo jak w filmie Ridleya Scotta. Po trzy na każdego, każdy musi rozstrzelać swoje. Jak nie, to ma pecha – widziałem jak wyklute właśnie obce wpełzał w brzuchy nieszczęśników, aby tam przygotować się do kolejnej fazy rozwoju... brrr, okropne, ale jak mawiają „bo to jest wojna, rzeź i rąbanka”.
Raz, dwa, trzy, zarażony jesteś ty...
Tymczasem udaje się przebić do drugiej bazy. Tam już pełno oficerków, sierżantów i innych drących się na wszystkich kaprali. Aha, odnaleźli Królową. Każdy ma uzupełnić do pełna kołczan i zaraz wyruszamy do walki z główną sprawczynią. Ale najpierw posiłek. Każdy obowiązkową porcję grochówy i pączka, że niby po tym można się pozbyć zarażenia po tych paskudnych jajach. Mnie co prawda nic nie zaraziło, ale grochówa wyglądała znakomicie (tak też zresztą smakowała), to co ja się będę sierżantowi sprzeciwiał – najadłem się, nawet po dolewkę poszedłem, to i może mnie sierżant do medalu przedstawi, że niby taki posłuszny żołnierz.

Wojna to będzie straszna bo czas nas będzie chciał zniszczyć...


… lecz nam się uda przechytrzyć go, jak śpiewali przy jakimś ognisku. No, poza tym, że nie czas, a Królowa była naszym wrogiem. Czarna, paskudna, chyba z wodogłowiem jakiś, ale tak to już wszystkie obce mają. Ktoś tam sugerował, że to mózg taki wielki, ale gdzie tam, głupie to, jakby ptasi móżdżek ledwie miały. Te nieliczne mądrzejsze już dawno siędogadały z mieszkańcami naszego fantastycznego miasta, reszta jak widać próbuje zdobyć Wrocław. I trzeba przyznać, że taka Królowa to bestia straszna, samym swym wrzaskiem człowieka unieruchamia prawie równie skutecznie jak bazyliszek. No właśnie, prawie robi wielką różnicę, więc od wykrotu do wykrotu, szybki podbieg, ukrycie się za załomem, szybki strzał i... powtarzamy tak w kółeczko. Zaczynamy 70 metrów od potwora, kończymy... jak potwór padnie, najlepiej nie na nas bo przygniecie. Trzeba przyznać, że nie było łatwo. Oprócz tych, co dali się zarazić niedoszłej jajecznicy, to jeszcze wielu zginęło w walce z Królową. Wielu też jednak przeżyło, więc jak przyszło do dzielenia się łupami, to okazało się, że każdy chce potworowi wybić kły i zrobić sobie piękny naszyjnik z zębów potwora. No, to nawet po jednym na każdego z nas by nie wystarczyło, tyle luda zostało. Problem rozwiązał sierżancina który stwierdził, że on tu jest najwyższy rangą, więc on wydaje rozkazy, a te są takie, że naszyjnik należy się jemu. O nie, niedoczekanie boskie, sam nawet jednej strzały na cięciwę nie założył, a teraz ma sobie nasze łupy przywłaszczać.
Król może i jest nagi,
ale królowa to z pewnością jest martwa
Jedno trzeba mu przyznać, że doskonale nas pogodził: wszyscy zgodnie chcieliśmy mu spuścić porządny wojskowy wp...ol. I co nas powstrzymało? A no akurat on miał chłopina beryla, to gdzie nam z łukami podskakiwać do niego? Ale taką wojnę to ja chromolę, jak sobie nawet naszyjnika z zębów bestii nie można zrobić... zerwałem z szyi nieśmiertelnik, ciepnąłem go na bardziej zmasakrowanego gościa, jeszcze mu zębów trochę powyrywałem (nie, nie żeby sobie zrobić naszyjnik z ludzkich zębów – żeby nie doszli po karcie dentystycznej że to nie ja jednak byłem) i niech sobie mnie wypisują z tej swojej śmiesznej armii... ale ten płaszczyk-niewidka to jeszcze może się przyda, może gdzieś trzeba będzie robić za predatora w obronie miasta?

A jakby ktoś chciał wiedzieć, o co naprawdę chodziło, to zapraszam na stronę Centrum Łucznictwa Tradycyjnego i poczytania o II Osobliwościach Łowiectwa zimą. 

Nowy, wspaniały świat czyli kartka wyrwana z nienapisanego pamiętnika

$
0
0
Rzecz działa się w porcie. W Porcie Miejskim dokładniej, który już dawno zapomniał o latach dużego ruchu rzecznego. Co zresztą widać po obecnych tu budynkach. Wiele, choć użytkowanych, już prosi się o remonty, wiele doprowadzonych jest już do takiego stanu, że nikt tam nie zagląda. Akurat doskonała miejscówka na kolejny z Wrocławskich Plenerów Fotograficznych, mający odbywać się w klimatach postapokaliptycznych. Że niby w 2012 zagłada była, tyle, że nie Majów. Na Wrocław spadła bomba nuklearna. Cywilizacja upadła, dostępne są szczątki ubrań, starej broni palnej praktycznie prawie już nie ma, i radzić sobie trzeba z tym, co się znajdzie.
Modeli nie obrodziło tym razem, w przeciwieństwie do fotografów, choć i tak pojawiło się ich więcej niż deklarowało. No cóż, sesja studentów absorbuje, i nie każdy akurat w tym okresie ma czas na jakieś przebieranki, zabawy. I wszystko byłoby ładnie, gdyby komuś nie otworzyła się torba...

- Tam poleciała, gońcie ją, i tam druga, Ratuj, ratuj, tam leci, byle NIE DO WODY! Zbierajcie, to jeszcze nie pokserowane!!!
Trzeba przyznać, że rozgardiaszu było co niemiara. Ktoś świeżo po plenerze miał lecieć skserować notatki z których miał się uczyć do egzaminu – jednak w tej chwili to była jedyna kopia i trzeba było ratować co się da. Tylko, że jedna z uratowanych wyglądała jakoś inaczej... z innego papieru, zdecydowanie inne pismo, jakieś koślawe, kanciaste. Oddała mi ją nieszczęsna właścicielka notatek.
- Masz czytaj, to wygląda podobnie paskudnie jak twoje pismo. Możesz dojdziesz do tego co to jest? Bo na notatki z matmy to mi raczej nie wygląda, chyba że mi Kuba coś z polonistyki na złość podrzucił.



… Dziś jest chyba 30-ta  zima  od Upadku Bomby, choć o rachubę ciężko. Któż by liczył dni? I jak je liczyć, skoro ktoś co rusz zawłaszcza sobie moje nowe legowisko, a ja muszę szukać kolejnego. Więc tylko po tych skromnych opadach białego kurzu można upływ czasu liczyć. Śmieg to się nazywało, czy coś takiego? Choć i przed Upadkiem Wrocław nie był znany z wielkich jego opadów, to po Wielkiej Bombie praktycznie pojawiały się tylko jakieś szczątkowe opady, i to chyba jedyna rachuba czasu jakiej można ufać. Jeśli nie ma go przez kilka księżyców, a potem spadnie – znaczy, że minęła kolejna zima. ….
Czemu to piszę? Żeby nie zapomnieć liter. Wciąż jeszcze istnieją Biblioteki, choć nikt nie ma czasu do nich zaglądać. Nowy świat jest wspaniały... na swój sposób. Przed upadkiem – ciągłe życie w biegu, innych traktowałeś jak natrętny tłum. Dziś... o ile ktoś do ciebie nie strzela, to liczysz na rozmowę. Tak, problemy się zmieniły. Dach na głową – kiedyś były kredyty. Dziś łuk czy wygięty resor dawnego auta i wchodzisz do dowolnego budynku, który się nie rozsypuje. W zasadzie to można i bez tego iść, ale jeśli tam mieszka jakiś dziki pies, czy inny człowiek? Lepiej mieć coś do obrony...

  • Heja, wracamy robić zdjęcia, to jakieś bzdury. Przyznać się, kto sobie żarty ze mnie stroi i ten cudaczny „pamiętnik” spreparował? Dobra,  kto ma kuzyna w I klasie, bo wygląda jak bazgroły 6-latka?
  • Eee tam, zdjęć to ci chyba starczy, no ile można pozować. Ile jużich  tam masz, tysiąc będzie? Daj se na luz, chwila przerwy, bo fajnie się tego słucha!
No i co zrobić modelom, jak nie chcą pozować? Chyba tylko się jakoś podlizać, a skoro dobrze im się słucha, to może odwdzięcza się za tą lekturę?



… ech, mieć taką lokomotywę. Dużo miejsca w środku, swoje graty można tam swobodnie rozłożyć i łatwo wszystko znaleźć. I ciuchy rozwiesić jak się do rzeki wpadnie. Podobno kiedyś w rzece nawet ryby żyły... dziś powoli zaczyna przypominać wodę, choć wciąż jest tak gęsta od brudów, że jak się ukraja nożem, to zrasta się przez kilka minut... ale taka lokomotywa... skarb piękny, zwłaszcza jak w dobrym stanie jest, jak jeszcze resztki obłażącej farby są. Aż się człowiek rozmarzy, jak to widzi, aż sobie wyobrazi, jak to kiedyś było, jak komfortowo się takim czymś jechało. Wsiadałeś na dworcu we Wrocławiu, posiedziałeś ledwie pół dnia, i masz, stolica, albo morze. Dziś... pewnie kilka księżycy trzeba by iść nad morze, jak ktoś na ciebie nie zapoluje. I jak łatwo bronić tego terenu? Twarda pucha wokół, przez rozbite okna wszystko widać, a jak co, to się z nich łatwo bronić... I ognisko by można w środku rozpalić, co by się ogrzać. A taka lokomotywa, to nawet specjalnie projektowana była, przecież tam się paliło w niej, żeby pociąg jechał. Dym dobrze ucieka, nie kaszle się tak mocno jak się rozpali ogień.
Cóż, dziś cała zwrotnica to domena Karen, Rozdzieraczką zwanej. Na co jej tyle lokomotyw? Czort wie, ale nie chce się podzielić tym terenem. Okrutna kobieta, nie bez powodu swą ksywę dostała. Pilnuje swojego terenu skutecznie, niejeden czerep zatknięty na badyla tego dowodzi. Ale czasem się pochwali swoim terenem, to widziałem co ma. Pokaże te wagony (swoją drogą, co to jest wagon? Ona mówi że to nie to samo co lokomotywa – a wygląda tak samo) I co z tego, jak śpi w jakiejś małej skrzynce tuż nad ziemią? Jaki pies nie przyjdzie i nie zagryzie jej? Chyba dlatego, że jej Kanar pomaga. Podobno kiedyś sprawdzał bilety, co prawda nie w lokomotywach, tylko... w czymś takim podobnym, ale mniejszym, krótszym. Po mieście to-to jeździło. Ale że niby po co? Toż z portu na Biskupin ledwie dzień drogi po gruzach, jak kto obrotny to i tego samego dnia wróci z jakimiś słoikami...

  • Macie coś do picia?
  • Noż czemu przerywasz?
  • W gardle mi zaschło, dajcie coś na przepłukanie gardła a ty, Filipina, szukaj dalej, może jeszcze jakieś kartki z tego się tam zapałętały?

… jest też Mała Fi. W takiej bajce, tam były takie dziwne różowe świnki, był jakiś Obieżyświat, i jakaś taka Mała Mi. To z dzieciństwa jeszcze coś pamiętam, może by się znalazło to w Bibliotece. A tu jest Mała Fi, to może od niej się nazwała? Chociaż mawiają, że podobno to od imienia, które miała przed Upadkiem. Ale kto by tam plotkom wierzył? Ja tam wierzę, że to od Małej Mi, tylko że pewnie mało czytała tą bajkę to jej si myli. Fajna kobieta, jak akurat nie ma złego humoru. Miota się wtedy po całym terenie, strzela z łuku do czego się tylko da, jak tylko z wiatrem coś przeleci, to też paręnaście strzał w to wlepi bez namysłu. A potem klnie, jak próbuje te strzały wyciągać. Albo włócznią by wszystko traktowała... a zaraz potem chowa się gdzieś w jakimś kącie i boi się każdej złamanej gałązki. Wystraszona taka, zupełnie nie przypomina tej furiatki, co by wszystkich zadźgała tym nożem z kości. Ale wtedy ją podejść cichutko, przytulić, to od razu przestaje się bać, i nawet się uśmiecha, tak zadziornie, wesoło. Czasem nawet da się podrapać za uszkiem...


  • Ale tu się nie da odczytać, rozlało się coś, czy co?
  • To odpuść, mamy trzy kolejne! I nie marudź, czytaj, bo ci to dobrze idzie.
… słychać kolejny wybuch. Żesz wciórności z tym Chemikiem, znowu coś rozwali. Zamiast się wziąć za jakieś porządne skarby ze starych śmietników, to nawet jakiś nóż, widelec czy nawet cały talerz da się znaleźć, to ten jakieś proszki zbiera, jakieś śmierdzące ciecze i miesza. Żeby sprawdzić, czy dobre BUM!!! będzie. Toż taką piękną ruderę sobie znalazłem, a tu masz, przypałętał się na parter, coś zmieszał ze sobą i nagle wszystko zaczęło się sypać na głowę. A nawet dużych dziur w dachu nie było, jak już nawet padało to się dało znaleźć suchy kąt. A musiał to rozwalić... żeby chociaż z tego naboje się udało zrobić, to by się te karabiny uruchomiło i zajęło cały port, a wszyscy by się musieli słuchać, a tak co? Tylko za kawał twardszego kija robią... A Chemik to kiedyś na nas ściągnie nieszczęście, wszyscy wokół zginą, a on pewnie sam zostanie, i zajmie ten cały teren. Te lokomotywy, te opuszczone magazyny, te cudne wraki samochodów, co to niektóre jeszcze niespalone fotele mają...

… no i Tangowa Królowa. Nie wspominałem o niej, bo rzadko ją widuję. Ale za to jak się ją zobaczy.. najlepsze ciuchy ma. Twierdzi, że od pierwszego dnia po upadku wciąż te same. Ale kto by jej uwierzył. Jak się jeszcze gdzieś w starym domie znajdzie takie nówki, nieużywane od Upadku, to już same się rozlatują, a ona kłamie, że swoich używa od tylu lat i tylko trochę poszarpane? No i dlatego Królowa. A czemu Tangowa? Bo podobno kiedyś tańczyła, baaa, nawet twierdzi że jej kogoś przypominam... że niby miał zdjęcia na jakimś festiwalu robić, ale Bomba spadła, a potem świat już był inny... Hehe, zdjęcia, śmieszna jest. To takie obrazki, jak w czeskiej gazecie co to widziałem w lokomotywie – i że niby co, mieli o niej w takiej czeskiej gazecie napisać? To musiałaby być chyba jakąś mistrzynią tego tańca... Ale taką gazetę mieć dla siebie... tyle literek, a nie waży tyle co książka z biblioteki... i na marginesach można by pisać, chociaż z tym nie ma problemu. Tu w pobliżu taki wielki sklep ze wszystkim był, to czasem idę jakiś papier zabrać.
Konserwy już dawno zabrali i zjedli, ale papieru nikt nie ruszy, bo niesmaczny, to na co komu. No i mogę pisać, to nie zapomnę liter, ale mieć taką gazetę, to by można codziennie czytać i nie zapomnieć, a pisać by nie trzeba...

  • A Państwo to niby co tutaj robią? Pewnie złom kradną?
  • Ależ skąd proszę pana, widzi Pan, my to nawet własny złom przynieśliśmy, ładna pukawka, no nie?
  • No, no, no, ty mnie tu bronią nie strasz, bo po policję zadzwonię!
  • Ależ skądże, proszę pana, ja tylko chciałem pokazać, że nie kradniemy, swój złom mamy. A w ogóle, to plener jest, proszę pana. Fotograficzny znaczy się, i my zdjęcia robimy, takie, że niby apokalipsa była, i cywilizacja upadła, proszę pana, i chcieliśmy pokazać jak by to wtedy wyglądało.
    I my nawet z właścicielami gadaliśmy, i my mamy zezwolenie, i my możemy panu pokazać. Kuba, pokaż ten papier... aaacha, to tylko tak „na gębę” załatwiłeś, i nie ma żadnego papieru? No to, proszę pana, my nie mamy tego papieru, ale my naprawdę wszystko załatwiliśmy, i my tu tylko zdjęcia robimy, nie kradniemy złomu.
  • Taa, zdjęcia, zdjęcia, już ja widziałem co wy tu robicie. Ognisko sobie rozpalili, tuż koło dystrybutora z benzyną, i sobie siedzą, a aparatu to żaden od kilku godzin nie ruszył. A potem będzie w prasie, że nieznani sprawcy spalili pół zabytkowego portu... że niby właściciele chcieli zburzyć, ale się konserwator nie zgodził, to podpalili, żeby nie było co ratować? Ooo niedoczekanie wasze, to po to mnie tu zatrudnili, żeby pilnować, przed takimi jak wy chronić, wynocha, wynocha...
  • No dobra, towarzystwo, zbieramy się, skoro nas tu nie chcą. To oficjalnie ogłaszam, że pleneru na dziś to już koniec, wszyscy wracają na Ruską. Następny plener w maju, ale to jeszcze roześlemy wici na fejsbuku.


Słońce już dawno zaszło za horyzontem, jednak jeszcze przez kilka godzin będzie jasno. Chemik mówi, że to przez ten pył, że po wybuchu wszystko się zrobiło fluroscesyjne, znaczy się flurose... no, że niby jak kiedyś od pasty do zębów. Ale ja mu nie wierzę, bo przecież zęby nie świecą. Powoli mija czas. Generalnie, jest go teraz tak dużo. Kiedyś, to gdzieś ciągle się pędziło, teraz... czasem trzeba znaleźć jakąś żywność, czasem trzeba dopilnować aby nie stać się czyimś jedzeniem. Dom, dach nad głową – coś, za co człowiek płacił przez całe życie, dziś kosztuje 30 minut twego czasu. Żeby wejść do budynku, wybrać coś co zaraz nie przygniecie cię sufitem, ew. „przekonać” kogoś, jeśli ktoś już mieszka. Że coś za drogie, że kogoś na coś nie stać? Znajdziesz na ziemi – twoje, wystarczy tylko poszukać.
Ew. można pohandlować z Szymonem Handlarzem, cuda niesamowite ma u siebie, a jakieś beznadziejne rzeczy zabiera w zamian. Że niby tam, skąd przychodzi, tych cudów to niby pełno, a takich rzeczy jak u nas to nie ma. I tak wędruje z miejsca na miejsce, i zanosi tam to, co przehandlował u nas – a potem do nas przynosi to, co znalazł u nich. I nawet ma coś, żeby na puszki z jedzeniem przehandlować... w sumie, też sposób na życie. Równie piękny, jak każdy inny. Bo po Upadku Bomby, wszystko wokół takie piękne – jakby Stwórca tą Bombą zniszczył wszystkie nasze problemy. I tylko czasem wraca jakiś taki sentyment do czasów dzieciństwa...
Ałaaa!!! No, chyba koniec pisania, pora zadbać, aby nie stać się jedzeniem dla kogoś...


Wszystkie strachy PRL-u

$
0
0
„Więc niezbędnym jest, aby widza tak nastraszyć, tak dognębić w kinie, aby po wyjściu z kina wszystkie życiowe problemy zdawały mu się błahostkami, czyli żeby nastąpiło tak zwane odgnębienie bulgogrdyczki poprzez dostraszenie cytotchawki Dywersompa. Zresztą pani i tak tego nie zrozumie, bo ja mówię terminami naukowymi a Pani jest kobietą po prostu. Dlatego powiem prosto z mostu, po chłopsku: wryło widza, paniusiu, wryło. Zobaczymy teraz ten film”
Julian Antonisz,Film grozy

Julian Antonisz, Film grozy
Problemy z internetem pewnego organizatora konwentów sprawiły, że zamiast pstrykać zdjęcia fantastycznych strojów mam teraz czas napisać kolejny wpis. A że zawirowania w pracy pozwoliły być w środę Muzeum WspółczesnymWrocławia, to i nie muszę wybierać o czym pisać.
Bo właśnie w Muzeum Współczesnym Wrocławia odbyła się w środę prelekcja o wszystkich strachach PRL-u. Choć podobnie jak w przypadku odsłonięcia Pociągu do Niebawszystkie znaki na niebie wskazywałyby, że bunkier na placu Strzegomskim jest jakimś niesprzyjającym mi ośrodkiem fantastycznym i znów przesiedzę tamtejszą atrakcję w pracy, to jednak się udało trafić na prezentację reklamowaną m.in. hasłem „Nie musisz już oglądać horrorów PRL-u, On za ciebie obejrzał już je wszystkie”.
Julian Antonisz, Film grozy
Prezentacja zaczęła się od przewrotnego filmu Juliana Antonisza „Film grozy”. Wybranie tego właśnie filmu już z góry zapowiadało, czego nieświadomy niczego widz może się spodziewać po horrorach tego okresu polskiej kinematografii.
Potem, w formie wstępniaka można było się czemu PRL blokował pochód grozy. Problemem była metafizyczność i odrealnienie świata fantastyki, do którego już jakże blisko do religii, przedstawianej przez ówczesny system jako ogłupiające „opium dla mas”. Nie bez znaczenia były też wielkie ambicje „misyjności” „kina balkonowego” podpatrującego codzienne życie obywatela (ot, taki ówczesny Big Brother, co akurat nie dziwi mnie w systemie totalitarnym). Dopiero później analitycy filmowi podsumowali brak potrzeby straszenia w polskim filmie. Po prostu ostatnie pół wieku naszej historii dostarczyło Polakom tyle grozy, że nie potrzebowaliśmy już powiększać sumy naszych strachów. Jak zgrabnie politycznie podsumował to jeden z krytyków, „w końcu wampiry wyssały z nas najmniej krwi”.
Co więc sprawiło, że jednak pojedynczym filmom udało się przedrzeć przez grube sito komunistycznej cenzury? Z pewnością pojawiające się okresy, gdy rząd łaskawie uznawał, że zmęczony walką klas obywatel zasługuje na kinową rozrywkę. Tak więc na pewien okres kino pozbywało się swojej „misyjności” i mogło zająć się tym, co Scoobie-Doo (nie)lubi najbardziej.

Polskie filmy kanadyjskie, czyli
kochane dewizy ślijcie podli kapitaliści

Lokis, kadr z filmu. Źródło: filmyprl.pl
Tak więc zaczęły się pierwsze polskie próby z horrorem. Telewizja Polska rozpoczęła cykl „Opowieści niezwykłe” i „Opowieści niesamowite”. Filmy powstałe w tych seriach czasami określane są obecnie pojęciem „filmów kanadyjskich”, bo rzekomo miały zostać sprzedane telewizji kanadyjskiej (z pewnością za, jakże wartościowe w Polsce, dolary). Czy telewizja kanadyjska wiedziała o próbach wciśnięcia tych filmów - dziś nie wiadomo, choć wszystko wskazuje raczej o tym, że nie byli tego faktu świadomi.  Jednak już same chęci polskich twórców znacząco wpłynęły na ich ostateczną formę: krótki, stały czas trwania (pół godziny okrojone o czas na reklamy) czy nagranie na kolorowej kliszy (ewenement w czarnobiałej ówcześnie telewizji polskiej). To właśnie w tej serii powstał pierwszy polski film wampiryczny – Upiór.
Kolejny był Lokis (Strzeż się ciąży, Lokis krąży), i twórczość Żuławskiego, jak chociażby Diabeł. To dzięki odpowiedniemu podejściu za czasów komuny można było pokazać polskie zrywy narodowe przeciw rosyjskiemu najeźdźcy. Przykładem jest chociażby Diabeł, który (jak chyba każdy jego film) promieniuje mrocznym złem i ohydą godną horroru typu gore. Wielkie zrywy narodowe stanowią tu jedynie tło dla ukazania szaleństwa świata pogrążonego w apokalipsie.

Jestem rozczarowany, spodziewałem się seksu

Plakat filmu "Lubię nietoperze"
Jestem rozczarowany, spodziewałem się seksu. Tytuł wprowadził mnie w błąd. Wiadomo, że jest zapotrzebowanie na seks” - te słowa pewnego kaprala podsumowującego premierę Wilczycy doskonale określają kolejną falę polskiego horroryzmu. Po raz kolejny trzeba przyznać, że polskie horrory były straszne – jednak nie poprzez strachy w nich zawarte, a poprzez swój poziom. (Nie w pełni)Straszne historyjki były jedynie pretekstem do ukazania lekkiej (w obecnych kryteriach) erotyki na ekranie, błyśnięcia nagą piersią na ekranie. Jeśli pamiętacie Seksmisję czy KingSize (i wiecie, jak wielką rolę ma w niej postać Kasi Figury i scena z jej wielką pupą) to macie ledwie namiastkę tego, co działo się w horrorach. Ten okres to sławetna Wilczyca i Widziadło. Przeciwstawieniem się tej fali miał być pierwszy polski horror feministyczny, jednak o poziomie feministyczności tego filmu przekonać się możemy już po plakacie. Jak sami widzicie, za oglądaniem horrorów tego okresu stały zawsze dwa duże argumenty... koniec końców, Lubię Nietoperze stało się ewenementem raczej z powodu bycia pierwszym pełnometrażowym horrorem z podtekstami psychologicznymi. Trzeba przyznać, że wizja pozbycia się problemu wampiryzmu w momencie utraty dziewictwa trąci tandetnym Freudem i Jungiem.
Kadr z filmu Klątwa Doliny Węży
Potem było Medium, jak podkreślał autor prezentacji, „jedyny dobry polski humor” i film, który złotymi zgłoskami na trwałe już chyba zapisał się w historii polskiej kinematografii. Film, który samemu udało mi się obejrzeć w kinie, mimo iż brakowało mi jeszcze trochę do wymaganych12 lat (i wtedy nastraszył mnie tak bardzo, że przyznałem, że nie powinni na niego wpuszczać tych co nie mają 12 lat). Film tak strasznie kiepski, że od niego nagrodę za najgorszy film nazwano Złotymi Wężami – tak, tak, mówię oczywiście o „Klątwie Doliny Węży”. Gdy na prelekcji przypomniałem sobie kawałek filmu, to aż mną przejęła groza, że można było zrobić tak kiepski film...
PRL-owski pochód grozy zamknął Powrót Wilczycy – jeden z nielicznych w tamtym okresie sequeli...

„Jak Pani stwierdziła na sobie, jest Pani tak przerażona filmem, że aż strach. I teraz jak Pani wyjdzie Pani na ulicę, to poczuje się Pani szczęśliwa. Czy czuje się już Pani choć trochę szczęśliwsiejsza? 
Aaaaa... WAMPIRYYYY!!!”
Julian Antonisz,Film grozy

Dom, który straszy ciszą

$
0
0

W zasadzie, to już sama wioska przyjęła mnie nienaturalną ciszą i spokojem. Choć było jeszcze ciepło, to w wiosce panował jakiś surrealistyczny spokój. Nie było dzieci hałasujących w zabawie, nie było mężczyzn popijających piwo przed sklepem czy osób wypoczywających na ogródkach. Wioska sprawiała wrażenie opuszczonej, a snująca się wokół mgła tylko pogłębiała to wrażenie. Nie było tej mgły na tyle dużo, żeby zasłaniała słońce i odstraszała od wyjścia z domu, jednak z pewnością starczało tej delikatnej warstwy aby rozmyć kontury odleglejszych domów.
Tymczasem dalej szedłem szlakiem, zielonym bodajże, który delikatnie odbijał od utwardzonej drogi. Gdy przechodziłem koło tego dworku, moją uwagę przykuła przyklejona do nich ruina. Gdyby nie ona, z pewnością nie pomyślałbym nawet, że jest to porzucony dom, do którego można bezkarnie wejść.
Ruina, jak ruina. Przybudówka budynku posypała się z czasem i choć pozostała jeszcze większość ścian, to praktycznie górne piętro nie miało już podłóg. Nie mogła to być jednak bardzo stara ruina, bo na ziemi wciąż leżały zwalone belki, które z pewnością stanowiły kiedyś konstrukcję sufitu. Prawie że dawało się po nich wejść na górę, jednak brakowało kawałka deski, a będąc sam nie chciałem ryzykować. Tak więc obszedłem tą zburzoną dobudówkę, zaglądając do piwnic, w których jednak nie odnalazłem nic ciekawego. Jedynie wychodząc z tej ruiny spotkałem ceramicznego potwora, zapewne pozostałość po dawnej rurze kanalizacyjnej, dziś raczej przypominającą jakąś poszarpaną ośmiornicę... czy może raczej Cthulthu, którego antologię właśnie omawialiśmy dzień wcześniej na Wro-SFach?

Tymczasem mijając tą „ośmiornicę” pokiereszowaną równie mocno, jak i reszta przybudówki, zauważyłem, że do niezniszczonej części budynku można wejść... baaa, żeby tylko „można”, to wręcz trzeba było. Swym artystycznym zniszczeniem wnętrze budynku przyzywało do środka. No cóż, najwyżej skróci się kawałek szlaku, ale jakże tu nie skorzystać z takiej okazji? Porzucone wnętrza wyglądały przepięknie w swym zniszczeniu. Artystycznie łuszczące się płaty farby, zamurowane okna w których mróz lub ptaki wybiły tylko małe szparki, którymi światło wlewało się do środka – rozświetlając swymi promieniami tylko wybrane fragmenty pomieszczenia, pozostawiając w cieniu tajemnicze zakamarki. Słowem, dom dawno już opuszczony, ale wciąż na tyle młody, że nie zdążyły się tu osiedlić żadne duchy. No i te schody... niczym z fotografii mistrzów, gdzie oświetlone zostały tylko poszczególne ich stopnie, pozostawiając zacienione pozostałe obszary. Tak, jakby ktoś świetlną plamą wskazywał, gdzie udać się dalej. 


Trzeba przyznać, że pierwsze piętro nie robiło już tak wielkiego wrażenia. Może dlatego, że wyrwany kawał ściany dawał pełny dostęp słonecznemu światłu, przeganiając stąd wszelkie strachy. Podobnie okna, tu już w pełni przeszklone, nie dawały żadnego schronienia mrocznym zjawom, które tworzyły urok rzucony na ten dom? Czy może te sufity, czasem dziurawe, częściej jednak jedynie tworzące bąble wyginające się do środka pokoju, które wyraźnie wypychały wszystko, włącznie z powietrzem, z pomieszczenia? A więc warto było jedynie iść tak, jak nakazywała droga – brak drogowskazów oznaczał, że to nie miejsce czy pora aby skręcać i z pierwszych schodów widać trzeba prosto, na drugie, prowadzące na tajemniczy strych.


A strych w pełni opanowany był przez mrok. Nieliczne sufitowe otwory tylko gdzieniegdzie dawały odrobinę światła. Porzucone dawne gniazdo os jedynie wzbudzało obawy – że choć już dawno spadło, to może wciąż w nim żyją osy, które, wzbudzone wizytą niespodziewanego gościa, mogłyby zacząć bronić terenu? Uginające się pod nogami deski podłogowe nakazywały utrzymywać wzmożoną czujność. I do tego obawa – a może jednak ten teren do kogoś należy? Może właściciel przyjdzie i potraktuje mnie jak intruza, jak złomiarza próbującego wyrwać resztki miedzi ze ścian? Nawet nie spyta, zanim uderzy podstępnie od tyłu czy strzeli z jakiejś broni palnej? Ale nie, nie słychać żadnych odgłosów jakby ktoś się zbliżał. Raczej trzeba uważać na te uginające się deski... i tylko to ciągłe wrażenie, jakby ktoś mnie obserwował.



Tymczasem udało się dojść do drugiej części strychu. Dwa czy trzy malutkie schodki odgradzają od drugiego pomieszczenia. W umyśle budzi się jakieś dziwne uczucie... tak jakby z jednej strony coś kazało mi iść dalej, a z drugiej... jakby ostrzegało, że doszedłem do jakiejś ostatecznej granicy. Ostatniego punktu, w którym mogę się wycofać – jeśli go przekroczę, to tajemna siła która mnie tu przyzywała miała mnie zatrzymać za tym progiem. Tak, jakby ta siła kusiła – ale równocześnie w ostatniej chwili dawała szansę samodzielnego wyboru. I zawróciłem... wchodząc na pierwsze schody, wciąż miałem wrażenie, że jestem obserwowany.Rozsądna półkula umysłu szybko znajduje wytłumaczenie – wywrócony daszek stojącego obok wózka dziecięcego ułożył się tak, że podświadomość widzi w nim budkę suflera i sama próbuje odnaleźć tego pomocnika aktorów – a skoro go nie ma, to przecież znaczy że się skrywa, chowa, podgląda z ukrycia. No właśnie, próby zracjonalizowania strachów schodzą na manowce, ukryte w umyśle demony i zjawy, hodowane od dzieciństwa, dziś nie pozwalają pracować tej rozsądnej, lewej półkuli. Dziś prawa półkula odbija sobie za te lata jej słabszego użytkowania, za racjonalne podejście do życia, za pracę inżynierską. Raz pobudzona, postanawia wykorzystać każdą chwilę przewagi, odbić sobie za lata jej niedoceniania...



Gdy wychodzę z budynku, tym samym szlakiem wracam do głównej drogi. Obok mijam piękną, zniszczoną stodołę. Z chęcią bym zajrzał do środka, lecz nie dziś. Na dziś starczy mi już porzuconych budynków. Więc tą samą drogą, pozostawiam za sobą porzucony dwór. W umyśle wciąż kołata pewne złudzenie – że choć w żadnym momencie nic mi się nie stało, to może w którymś momencie przekroczyłem tajemną granicęmiędzy życiem i śmiercią, że to już nie ja, tylko jakiś duch błąkający się po świecie i nie potrafiący już dojrzeć żywych. Bo jakoś przez kilkanaście minut nikogo nie spotykam, jedynie gdy wyszedłem z dworu nagle rozszczekały się psy. Jakby zauważyły jakieś paranormalne zło, charakterystyczne dla duchów. No, i gdy wychodzę, jeszcze drugi raz się odzywają, szczęśliwe, że ta niewiadoma siła już sobie poszła – jednak pomiędzy jedną i drugą falą ujadania siedzą cicho, z podkulonym ogonem, żeby tylko nie dać się zauważyć niebezpieczeństwu, które mogłoby je momentalnie rozszarpać. Dla pewności zrywam jabłko z rosnącego obok drzewa, wbijam w nie zęby żeby poprzez smak ziemskiego jedzenia poczuć, że wciąż żyję – i smak czuję...

Choć nie jestem specjalnie wierzący, a moja wiara to raczej efekt wielowiekowej tradycji naszego kraju, to tego dnia czułem, że nie mogę przejść obojętnie koło trzebnickiej katedry. Tak, dla pewności – bo przecież duch nie wejdzie tak łatwo na uświęcony teren? A jednak wnętrze nie uspokaja – lekko przyciemnione, wysokie pomieszczenie za jakąś godzinę czy dwie będzie wyglądać jak w Katedrze, animowanym filmiku Bagińskiego. Ciszę wewnątrz zakłócają tylko nieliczne szepty modlitwy kilku staruszek, co jeszcze bardziej podkreśla gotyckość tej sceny. Przechodzę koło sarkofagów kryjących ciała zmarłych dawno temu władców, po czym schodzę do krypty. Po powrocie na górę, odkrywam przecudny ołtarz w bocznej nawie, przysuwam się bliżej do odgradzającej kraty. Gdy już czynię znak krzyża, „W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świetego”, gdy już ręka dochodzi do splotu słonecznego gdzie miała zakończyć rytualny ruch...

OJCZE NASZ, KTÓRYŚ JEST W NIEBIE
… niczym huk pioruna niesie się głos modlitwy, idealnie zsynchronizowane głosy kilkunastu staruszek rozdzierają wszechobecną, mroczną ciszę. Jeszcze przed chwilą nie uświadamiałem sobie ich obecności, a tu nagle tuż zza pleców słyszę ich miarowe mamrotanie, wzmocnione akustyką pradawnych sklepień. I do tego trochę inne niż zwykle słowa modlitwy, do której przecież byłem przyzwyczajony od dzieciństwa. Cisza, która nagle zagrzmiała, i do tego całkowite zaskoczenie – to wszystko sprawiło, że skołatana obawami dusza nagle, na krótką chwilę, chciała wyrwać się z ciała.



Hałas kroków na bruku
I tylko, gdy wyszedłem z katedry, ten hałas kroków na bruku, jakbym ze strachu nagle zaczął mocniej uderzać butami o podłoże. Ale nie, poczekaj, przecież odgłosy są normalne – to jedynie w tej ciszy dopiero sobie uświadomiłem ich istnienie. Dopiero teraz zrozumiałem, w jaki sposób tamten dom straszył. Nie było przecież żadnych strasznych widoków, nie było żadnego nieprzewidywalnego trzeszczenia starych drewnianych belek  charakterystycznych dla domów zamieszkanych przez duchy. Baa, jakoś tajemniczo nie odzywały się nawet deski uginające się pod ciężarem butów. Nic, tylko to nagłe, diaboliczne wręcz szczekanie psów – tuż przed tym, gdy wchodziłem do tamtego domu, i tuż po tym, jak z niego wyszedłem. Nie szczekały nawet wtedy, gdy dopiero zbliżałem się do wioski, jak mają to zwykle w zwyczaju. Jedynie w momencie wchodzenia i opuszczania budynku... Teraz już znam naukowe wytłumaczenie tych obaw, baaa, znam nawet naukową nazwę na to. 
Deprywacja sensoryczna– czyli pozbawienie lub redukcja bodźców działających na zmysły człowieka. Ta sama deprywacja, którą Stanisław Lem opisuje w swojej książce, ta sama, która sprawiła, że pilot Pirx o mało nie oszalał w basenie, mimo iż nie było żadnego fizycznego zagrożenia. Wtedy ta sama deprywacja dopadła mnie, wtedy zabrakło wszelkich dźwięków, gdy nie słyszałem nawet swych kroków. Czasem mówi się, że gdy ktoś straci wzrok, to bardziej czułe stają się zmysły dotyku i słuchu, pozwalając człowiekowi dalej żyć w świecie. Jednak nikt nigdy nie mówi, co zastępuje głuchemu człowiekowi zmysł słuchu. Dziś już wiem, że jego miejsce zajmują duchy, strachy i demony...

Apokalipsa w Sky Tower

$
0
0
Dziś dla odmiany recenzja. Recenzja książki o Wrocławiu, oczywiście recenzja książki fantastycznej. Bo z natłoku fantastycznych wydarzeń gdzieś mi umyka ta początkowa, książkowa idea bloga, ale i po to, aby zaakcentować pewne książki. Oczywiście, nie będzie tu recenzji książek Ziemiańskiego czy Szmidta, bo tych chyba nie trzeba reklamować, ale książek mniej znanych, zapewne przeoczanych wśród tysięcy innych pozycji na księgarskich półkach.
Na początek, zgodnie z nowymi nurtami, idzie ebook, książka które nie została w ogóle wydana w klasycznym ujęciu tego słowa. Szklane Miasto Marka Dryjera to opowieść o tym, jak po wybuchu bomby atomowej (o dziwo, znów w pobliżu katedry) miasto opanowuje horda zombie, a bohater kryje się przed nimi w budynku SkyTower.
Źródło: strona kompleksu Skytower.pl
Pierwsze wrażenie? Zdecydowanie kiepskie. Pierwsze co uderza, to zdecydowanie ciężki język. Już na początku autor tak buduje zdania, że czytający co chwila gubi sens zdania i się zastanawia, co w tym tekście jest nie tak. Pal licho długie, rozbudowane zdania, to w końcu także mój styl pisania, a i lektura Achai też robi swoje. Gorzej, gdy autor co chwila zmienia podmiot swoich wypowiedzi... wielokrotnie przerywałem czytanie, żeby analizować jedno czy dwa zdanie i zrozumieć, że to jednak ktoś inny wykonuje opisane czynności.
Co gorsze, fabuła zdecydowanie odbiega od klasycznych standardów opowieści fantastycznej, do jakich przyzwyczaił nas Szmidt, Orbitowski czy Ziemiański. Wydarzenia dzieją się w sposób chaotyczny, jakby „zabrakło im geometrii wykreślnej”. Bohaterowie zakładają improwizowane maski stworzone według naukowych zasad, a już za chwilę zachowują się tak, jakby mieli odkryte głowy, mimo że nic z nich nie ściągali. Autor opisuje radość z ich dotarcia do upragnionego 45-tego piętra na którym czekało na nich zbawienie zapominając, że trzy pościgi temu dokładnie na tym samym piętrze zrobili sobie dłuugi piknik, nie szukając cudownego „artefaktu” w postaci telefonu satelitarnego.
Źródło: LC CORP
Także światu stworzonemu przez Dryjera brak jakiejś żelaznej konsekwencji. Bomba wybucha na moście Grunwaldzkim, a już za chwilę bohater znajduje się w budynku Sky Tower, mimo iż po drodze ratuje kobiecie życie. W normalny dzień zajmuje to całkiem sporo czasu z powodu dużego ruchu samochodów – a co, gdy nagle kierowcy tych wszystkich samochodów równocześnie zginą, a rozpędzone, niekontrolowane pojazdy zderzą się ze sobą tworząc praktycznie „samochodową barykadę”? Że nie wspomnę o wysiadaniu z helikoptera gdzieś na wysokości 40-tego piętra czy o powstałym w miejscu Odry kraterze i rzece, która przez zwykłe zapomnienie autora pewnie czeka sobie gdzieś w oddali, ale uparcie nie chce wypełnić powstałej dziury.
Kreacja bohaterów też kuleje. Bo tak jak logicznym wydaje mi się, że tylko specjalista od nuklearnej zagłady wie, jak przeżyć pierwsze minuty po jądrowym wybuchu, tak już mało prawdopodobne wydaje się, że w takim momencie osobą której akurat pomoże będzie główna architektka świeżo wybudowanego drapacza chmur. Gdy jeszcze okazuje się, że ten sam naukowiec był w Japonii i pobierał nauki od samego mistrza mieczy samurajskich, a w budynku wisi sobie i czeka na naszego bohatera właśnie tego typu oręże, to już ojciec będący wysoko postawionym oficerem wojskowym który teraz lata helikopterem na każde zawołanie niczym zwykły kapral jest niczym warner-brosowski kojot, który wyciąga armatę zza pazuchy „bo akurat wpadł na taki pomysł”.
Wątpliwości i rzekomych niedopatrzeń jest tu mnóstwo, a świat horroru wypełniony fizyką z kreskówek o strusiu pędziwiatrze wydaje się straszną niedoróbką. Słowem, czysty surrealizm, niczym rzeźba Salvadora Dali stojąca przed głównym budynkiem. I gdy dochodzi do mnie ta myśl, nagle zmienia się odbiór książki. Dopiero teraz zrozumiałem, że to nie klasyczna powieść wypełniona fabułą, a raczej surrealistyczna powieść psychologiczna, w której wydarzenia są tylko tłem dla oddania emocji. Zdania, w których autor chaotycznie zmienia podmioty, częste retrospekcje przez które czytelnik już nie wie, czy w danym momencie mowa o dawnym dzieciństwie głównego bohatera czy o dzieciństwie świeżo przygarniętej dziewczynki, chaotyzm wydarzeń – to wszystko jakby miało jeden cel: oddać zagubienie człowieka postawionego w jakże ekstremalnej grze, w której na dodatek nie zna reguł. Jedyne co wie, to że te reguły się zmieniły, lecz nawet nie wie, jak drastycznie. To zagubienie potęguje chaotyzm działań naszych bohaterów, którzy np. biegają co chwila z góry na dół i z powrotem, nieuwzględnianie konsekwencji działań (bo skoro bohater założył maskę i autor skupia się na podkreśleniu zawężonego pola widzenia, to nie może za chwilę biegać jakby wszystko wokół widział) czy zaburzenia fizyki (jest jasno, a nagle się okazuje bohater brnie w ciemności czy wspomniane wysiadanie z helikoptera na wysokości 40-tego piętra) czy geografii.
Fot. by Mieczysław Michalak / Agencja Gazeta
Słowem, Szklane Miasto Marka Dryjera to ciężka książka. Mimo to, myślę, że warta przeczytania, choć raczej z nastawieniem „przeczytajmy coś innego niż zazwyczaj”. Co prawda nie jest długa, jednak strasznie zagmatwana, więc przeczytanie jej na 2-3 razy może stanowić pewien problem – mimo to, odradzam dzielić ją na mniejsze kawałki, bo nie odnajdziecie się w świecie bohaterów na tyle, aby jej nie odrzucić. Tak więc czytanie w autobusie, w przerwie między jakimiś zajęciami raczej odpada. Za każdym razem umysł przez kilka stron będzie się bronił przed chaosem...
I uprzedzam: choć autorowi udało się uniknąć przewidywalnego zakończenia, to nie warto go czytać na siłę. Bo wali ono w łeb takim filmowym patosem, że nawet amerykańskie filmy wojenne się przy tym chowają...  

Komiksowy świat, nierealny świat

$
0
0

Choć obecnie mało czytuję komiksów, a w kwestii kultury fantastycznej raczej gustuję w literaturze i filmie, to jednak ciężko byłoby mi powiedzieć, że „opowieści obrazkowe” to obca mi branża. Ja też wychowałem się na Kajku i Kokoszu, Tytusie, Romku i A'tomku czy wreszcie na Thorgalu. Zresztą, tak jak literatura zupełnie poradziłaby sobie bez komiksu, to już ciężko byłoby sobie wyobrazić kino fantastyczne choćby bez bohaterów Marvela czy DC Comics.
Dlatego też tworząc bloga o fantastyce we Wrocławiu ciężko byłoby opuścić otwarcie pierwszej w Polsce Galerii Komiksu i Ilustracji, która to właśnie otworzyła się w leśnickim zamku. To oczywiście miejsce, które fanom bloga jest już z pewnością znane chociażby z konwentu Tatooine czy Dni Fantastyki, jednak w tak oryginalnej roli występuje chyba po raz pierwszy.
Przemysław Truściński na tle jednej ze swoich prac
Na pierwszy rzut poszedł Przemysław „Trust” Truściński, szerszemu gronu znany zapewne z Gazety Wyborczej (dodatek stołeczny). Jednak fani fantastyki mieli raczej okazję poznać go na łamach Nowej Fantastyki czy Feniksa. To także on jest autorem projektu graficznego Wiedźmina jako gry komputerowej czy komiksu Wiedźmin The Witcher czy ilustracji
Jeżeli chodzi o twórczość autora... no cóż, z pewnością rozczaruje się ktoś, kto szuka klasycznego piękna w tej grafice. Ale to chyba charakterystyczne dla komiksów. 
Jednak style rysowania są tu przeróżne. Od postaci w swych kształtach równie ostrych i surowych, jak ich charaktery, po postacie i krajobrazy na tyle realistyczne, na ile tylko pozwala fantastyczna tematyka obrazów. Od obrazów tworzonych setkami równoległych i prostopadłych kresek, poprzez precyzyjnie odwzorowane kształty stworzone z samych konturów aż po prawie klasyczne kształty z pełnymi wypełnieniami i cieniowaniem, tyle że z narzuconą pewną tonacją barwną.
No cóż, gdy oglądam te komiksowe dzieła, i gdy rozmawiam z artystą który twierdzi, że już od 8 roku życia wiedział, że to co chcecie robić w życiu to komiksy, to przypomina mi się kolega z podstawówki. Też fascynował się komiksem (głównie był to Thorgal, m.in. ze względu na dokładność wykonania obrazów), styl malowania też był równie „bobowaty” jak on to ujmował. Co prawda nie miał tyle talentu (lub szczęścia) co mój kolega, to jednak też żyje ze sztuki, i nawet ma swoje wystawy w mieście artystów – Paryżu. A może to, że pochodził z prowincji jeszcze bardziej odległej od artystycznych ośrodków sprawiło, że nie dostał się na wymarzony kierunek studiów na ASP? Cóż, trudno powiedzieć mnie, laikowi...

Przemysław Truściński, ilustracja do książki "Czerwona mgła"
Wracając jednak do wystawy. Z pewnością nietypowa, z pewnością daleka od klasycznych kanonów piękna. A mimo to, zdecydowanie mogę ją polecić, i wcale nie tylko z powodu swej nietypowości. Styl Przemka Truścińskiego z pewnością jest ciekawy, i to nie tylko dla fanów fantastyki. I tylko pozostaje pytanie: skoro artysta będzie obecny na najbliższych Dniach Fantastyki, to czemu jego wystawa zniknie do tego czasu z zamku? Miejmy nadzieję, że choć pojedyncze ilustracje będą zdobić korytarze w czasie tego konwentu...
Przemysław Truściński na tle swoich prac

Informacje praktyczne:
Adres:                   CK Zamek, plac Świętojański 1, Wrocław-Leśnica
Czas trwania:       do 7 maja
Bilety:                  wstęp bezpłatny
Viewing all 109 articles
Browse latest View live